Выбрать главу

Jednakże obiecana zażyłość niebawem okazuje się stricte powierzchowna: po odwiedzeniu kilku butików oraz wydaniu paru tysięcy funtów dochodzę do wniosku, że szanowna małżonka widzi we mnie nie faceta (choćby byłego), lecz swą własną Szczęśliwą Liczbę Siedem, która wprowadzi ją w świat sukni od Chanel, brylantów Graffa, w tajemnicy przeprowadzonej liposukcji oraz dalekomorskich rejsów, zwieńczonych ognistymi romansami. Mówi, że Facet z Roboty to prehistoria. Wierzę (przecież widzi dla siebie lepszą przyszłość), lecz to nie ja wpłynąłem na zmianę decyzji. Prawdę mówiąc, bardziej niż kiedykolwiek czuję się jak monsieur Dumont.

W drugim tygodniu rozważyłem własną przyszłość. Ignorując telefony od żony oraz przyjaciół, których zyskałem w ciągu ostatnich kilku dni, przeanalizowałem los niedoszłego samobójcy z Francji. I podobnie jak niegdyś pojawiły się dwie opcje. Według jednej należało podziękować Bogu za cudowne ocalenie i należycie wykorzystać kolejną szansę. Według drugiej zaś człowiek wypinał się na Boga i wkraczał w nieznane. Być może to jedyna wolność, jaka mi pozostała. Mój szczęśliwy numerek.

Pani Parsons wierzy, że milion funtów odmieniłby jej życie. Gdybym podzielał zdanie staruszki, podarowałbym jej ten milion. Lecz pani Parsons ma coś, czego forsa nie może mi zapewnić. Ma nadzieję. Ma cel. A ja?

Dlatego właśnie pod koniec drugiego tygodnia postanowiłem ze sobą skończyć. Czysto i bez zbędnego bałaganu, zamknąwszy uprzednio szereg niezałatwionych spraw. Owa decyzja wywołała przypływ desperackiej euforii, która zapewne towarzyszyła monsieur Dumontowi pamiętnego dnia na wieży. Widzicie, trup nie ma nic do stracenia, a człowiek, który nie ma nic do stracenia, przekracza granice rozpaczy i osiąga stan bliski nirwanie.

Dałem sobie tydzień. Tydzień na zrobienie wszystkiego. Wszystkiego, na co dotąd nie miałem odwagi. Na ryzyko, którego nie śmiałem podjąć. Uświadomiłem sobie, że wkroczyłem na płaszczyznę wolności dotąd mi nieznanej; każda chwila przypominała nieoczekiwane wakacje, każda godzina wyznaczała kolejną rundę w coraz bardziej ryzykownej grze. I tak w ciągu tygodnia, niepomny analiz oraz danych statystycznych:

Zamówiłem w herbaciarni Fortnum & Mason pięć porcji kleistego puddingu karmelowego i zjadłem je za jednym posiedzeniem.

Wypaliłem kilka kubańskich cygar.

Skosztowałem kawioru (po raz pierwszy w życiu).

Zacząłem ćwiczyć skoki na batucie.

Sporządziłem czytelny i prawomocny testament, zapisując wszystkie pieniądze byłej żonie – z jednym zastrzeżeniem, że przytyje dwadzieścia pięć kilo i nigdy więcej nie wyjdzie za mąż.

Odbyłem stosunek bez prezerwatywy z dwiema blondynkami w skórzanych ubraniach w samochodzie zaparkowanym opodal Shaftesbury Avenue.

Wytatuowałem sobie na lewym pośladku podobiznę monsieur Dumonta, mego duchowego wspólnika.

Wypiłem w kąpieli różowy szampan Laurent-Perrier, czytając przy tym lekką powieść i słuchając V Symfonii Mahle – ra na nowym stereo, nastawionym na pełny regulator.

Wziąłem kokainę (dostarczoną przez jedną z wyżej wspomnianych blondynek).

Zarezerwowałem lot do Paryża prywatnym odrzutowcem (w jedną stronę).

Zjadłem krwisty stek z podwójną porcją frytek.

Zakupiłem nieduży pistolet (od znajomego jednej z blondynek, również odzianego w skórę), przenośny minibatut, melonik, parasol oraz woskowe zatyczki do uszu.

Kilka razy przeszedłem przez jezdnię, nie patrząc na boki.

Strzeliłem Facetowi z Roboty dwukrotnie w brzuch z pistoletu ukrytego w nowym parasolu.

Jedna uwaga: przypływ adrenaliny w podobnych przypadkach jest bardzo silny; podziałał na mnie niezwykle energetyzująco. Miałem na sobie nowy garnitur, melonik oraz przepiękny krawat z różowego jedwabiu, miły dla oka i elegancki, moim zdaniem. Nabycie zatyczek również okazało się rozsądną decyzją (i pomyśleć, że żona opisywała go jako cichego mężczyznę).

Podróż do Paryża pobudziła mnie ponad wszelkie wyobrażenie, choć może zadziałała tak kokaina. Szkoda, że to mój ostatni lot – jeśli nie liczyć skoku z wieży, który zapewne też dostarczy niezapomnianych wrażeń.

Pierwsza podróż zagraniczna. Zdaniem pani Parsons Paryż jest najbardziej romantyczny wiosną. Z przyjemnością potwierdzam, że zaiste wygląda uroczo. Błękitne niebo, lekki wietrzyk, wiśnie kwitnące wzdłuż brzegów Sekwany. Kwiaty wiśni stanowią przejmujący symboclass="underline" unoszą się na wietrze i wirują jak płatki różowego śniegu. Odcień doskonale pasuje do nowego krawata. Czy ja też uniosę się i zawiruję? Dzień jest dosyć wietrzny. Przy dużym wietrze wyższe piętra wieży są zamknięte dla zwiedzających. Z rozbawieniem przyjmuję informację (od ulicznego sprzedawcy na Trocadero, gdzie kupuję pozłacaną figurkę wieży), że pomosty dostępne dla zwiedzających otoczono grubą siatką, uniemożliwiając tym samym próby samobójcze. Siatkę rozpięto również w pustej przestrzeni pomiędzy czterema gigantycznymi podporami, tak aby śmieci tudzież inne przedmioty nie leciały na głowy przechodniów. Nie stanowi to dla mnie żadnej przeszkody.

Wzorem monsieur Dumonta postanawiam pieszo wejść na górę. Na pierwszy (i w moim przypadku ostatni) pomost prowadzi trzysta czterdzieści siedem metalowych schodów. Wspinaczka ma wielce satysfakcjonujący, wręcz nabożny charakter: czuję się bez mała jak pielgrzym. Widok drutów kolczastych, niepozwalających zboczyć z drogi wytyczonej schodami, trochę psuje nastrój; nawet na stosunkowo niewielkiej wysokości, na poziomie pierwszego podestu, umieszczono szereg umocnień, odbierając potencjalnym monsieurs Dumontom demokratyczne prawo do skoku. Wszystko przewidziałem. Mijam drugi podest. Schody są coraz węższe i bardziej kręte. Zostało jeszcze pięćdziesiąt. Na szczęście, dzięki dobrej kondycji pokonuję je bez większego trudu. Jeszcze trzydzieści. Dwadzieścia.

Dane dotyczące wieży Eiffla:

1887 (rozpoczęcie budowy).

18 038 (oddzielnych elementów).

9700 (ton wagi).

31 000 (metrów sześciennych usuniętej ziemi).

2 500 500 (nitów).

312,27 (metrów wysokości).

8 000 000 (koszt budowy w złotych frankach).

57,63 (metrów spadku z pierwszego pomostu).

Wydaje się niezbyt wysoko, prawda? Oczywiście, wysokość jest pojęciem względnym. Przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć uchodzę za raczej wysokiego, choć mężczyźni o tak zwanym przeciętnym wzroście są niżsi o zaledwie siedem centymetrów. Pole Marsowe leży u moich stóp niczym cudowny, szarozłoty kobierzec. Mam na sobie nowy garnitur, różowy krawat i melonik; w ręku trzymam walizkę i parasol. Nie znam szczegółów dotyczących ubioru monsieur Dumon – ta owego pamiętnego dnia, ale mam nadzieję, że docenił powagę chwili i ubrał się stosownie do okazji. Francuzi są w tym dobrzy. Lubię myśleć, że prezentował się bez zarzutu.

Z zadowoleniem stwierdzam, że nie ma wielu zwiedzających. Być może z powodu wiatru albo wczesnej godziny. Stanąwszy poza zasięgiem wzroku strażnika w szklanej budce, pośpiesznie wyciągam z walizki minibatut. Rozłożenie go trwa niespełna minutę (przećwiczyłem to starannie). Rozpięty na lekkim, aluminiowym stelażu, ma rozmiaW TAŃCU ry pokrywy od pojemnika na śmieci. Porządne odbicie pozwoli przelecieć nad siatką. Dokładnie obliczyłem wytyczoną trasę. Cóż, nie biorę odpowiedzialności za czynnik X. Zresztą, co by to była za przyjemność, prawda?

Chwilę podziwiam panoramę. Niezbyt długo; strażnik zauważył mnie i na jego twarzy maluje się bezmierne zdumienie. Wolę nie ryzykować, że mi przeszkodzi. Dwa lekkie podskoki na próbę (co za miłe uczucie; szkoda, że nie trenowałem wcześniej), a potem jeden większy. Dachy paryskich domów przechylają się zachęcająco.