Выбрать главу

Podskakuję dość wysoko. Okrzyki zbliżającego się strażnika nakłaniają do pośpiechu. Muszę wstrzelić się między dwa metalowe słupy i skacząc pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni, przelecieć nad siatką z drutu. Paryż wiosną. Pani Parsons byłaby zachwycona.

Rzecz jasna, prawdopodobieństwo powtórzenia imponującego skoku monsieur Dumonta jest dość nikłe. Wprawdzie wiatr dmucha solidnie, ale nie uniesie osiemdziesięciu kilogramów spadających z prędkością (wedle mojego rachunku) prawie stu kilometrów na godzinę, z przyspieszeniem co sekundę. Szansa jak jeden do piętnastu milionów, i to w znacznym przybliżeniu. W rzeczywistości szanse mogą być dużo, dużo mniejsze. To prawdziwe wyzwanie. I kiedy nie odrywając wzroku od celu, sprawdzam moje usytuowanie, muszę przyznać, że czuję się jak szczęściarz. Akt wiary, jak powiedziałaby pani Parsons. Wiara. Nadzieja. Prawie można uwierzyć, że człowiek umie latać.

Czekając na Gandalfa

Ponieważ czasami rzeczywistość nie wystarcza.

Bycie potworem to nie zawsze gratka. Wprawdzie ktoś musi to robić i czasem ma frajdę, mogąc dołożyć elfowi albo czarodziejowi, lecz spójrzmy prawdzie w oczy: przeważnie zabawa polega na czatowaniu w krzakach albo brodzeniu po kostki w lodowatej wodzie w oczekiwaniu, aż główni bohaterowie wpadną na ciebie przypadkiem albo w ogóle cię ominą, przechodząc do następnej potyczki. A ty marzniesz na kość, dopóki ktoś nie raczy poinformować, dokąd poszli.

Oczywiście na początku masz nikłe rozeznanie w sytuacji. Wszyscy ci wmawiają, że bycie potworem to najlepsza zabawa. Bez poczucia winy, bez stresu, superkostiumy oraz możliwość zmartwychwstania w dowolnej chwili. Czego chcieć więcej?

Cóż, rzeczywiście bywa nieźle. Pamiętam swój pierwszy raz: miałem szesnaście lat; byłem chuderlawym, zdesperowanym molem książkowym. I pamiętam tamtą dziewczynę, dwudziestoletniego półelfa z chmurą rudych włosów i uszkami z lateksu. Boska. Tak naprawdę wstąpiłem do grupy, żeby znaleźć się blisko niej, chociaż prawie nie zwracała na mnie uwagi, sporadycznie obsypując gradem strzał lub dźgając mieczem. Mimo to zawsze uśmiercała mnie w przyjazny, serdeczny sposób (tak przynajmniej sądziłem), w związku z czym podczas ataków dawałem z siebie wszystko, aż w końcu oskarżyła mnie o molestowanie i jej chłopak (wojownik z klatą gladiatora oraz nadwyżką testosteronu) musiał mnie postraszyć.

Ale i tak wpadłem po uszy. Byłem poniewierany, maltretowany, ćwiartowany na kawałki, polewany wodą święconą, rozstrzeliwany, katapultowany, zakłuwany nożem, zamieniany w upiora, dym tudzież kupę śluzu. Mimo to w każdą sobotę stawiałem się na posterunku i bez względu na pogodę toczyłem nocną walkę przeciw siłom dobra.

Oto demoniczny powab zabawy w odgrywanie ról. Człowiek zaczyna od Tolkiena – czasem nawet zachęca go do tego szkoła – po czym za sprawą Steve’a Jacksona lub Games Workshop jego nawyk umacnia się, jest kamuflowany, ba, staje się groźny. Rodzice narzekają, że nie wychodzi z domu, a z jego pokoju dolatują dziwne zapachy. Przyjaciele zaczynają go unikać; snuje się samotnie w pobliżu sklepów Oxfam [Oxfam – międzynarodowa organizacja humanitarna. Prowadzi m.in. sklepy z używanymi rzeczami. (Przyp. tłum.).] i zaczyna podzielać fascynację swej młodszej siostry „Xeną, wojowniczą księżniczką”. Wreszcie triumfalnie wchodzi na scenę w wełnianym swetrze (pomalowanym srebrną farbą w sprayu, żeby przypominała kolczugę) oraz pelerynie z zasłony okiennej i unosząc gumowy miecz oklejony srebrną taśmą, obwołuje się Scrudem Wspaniałym.

Jak można przewidzieć, jego bliscy zazwyczaj reagują strachem bądź odrazą. Lecz ziarno zostało zasiane: wkracza w świat inscenizacji i w ciągu trzech tygodni zamienia oklejony miecz na broń z lateksu, sporządza kolczugę z tysięcy podkładek hydraulicznych i rozprawia z krasnoludem o imieniu Snorri o zaletach rękawów doszywanych nad rękawami stanowiącymi całość ubrania.

Odtąd już nie ma powrotu. W każdy sobotni wieczór grupa protagonistów, grupa potworów oraz sędzia zbierają się na skraju lasu. Przez całą noc dwa wrogie oddziały, uzbrojone po zęby i żądne krwi, ścigają się wśród krzaków. Widzicie, to naprawdę wciąga: ciemność, atmosfera polowania, prymitywna broń, zwierzęcy strach. Dla niektórych zaś – słabeuszy takich jak ja, desperatów, samotników, outsiderów lub dziwaków – jest upragnioną szansą, by na jedną noc stać się kimś innym.

Przeważnie odgrywałem rolę potwora. Kiedyś byłem walecznym księciem o imieniu Lazar, którego dopadła banda orków. Potem stałem się Waylandem, strażnikiem leśnym, który zdołał osiągnąć trzeci poziom, zanim wpadł w zasadzkę zastawioną przez nikczemnego duchownego. Następnie czarodziejem Doomcasterem, ofiarą magicznego pocisku, oraz barbarzyńcą o imieniu Snod, wyeliminowanym z powodu słabego zdrowia (był styczeń, brnęliśmy w śniegu po kolana, a barbarzyńcy nie noszą podkoszulków).

Moi bohaterowie rzadko dożywali świtu, co początkowo składałem na karb braku szczęścia. Inni stali uczestnicy gry awansowali, zdobywali kolejne poziomy i umiejętności; w końcu stali się wręcz niezniszczalni. Po trzydziestu latach nadal stanowimy zgrane grono: Tytania, kobieta-elf, wciąż piękna i rudowłosa; złodziej Litso; wojownik Bekane, który rozpowiada naokoło, że w weekendy trenuje w oddziałach obrony cywilnej; stary rycerz Philbert Srebrzystogrzywy: kiedy zaczynaliśmy, miał ponad czterdzieści lat – nadal dotrzymuje kroku pozostałym, choć zamiast walki preferuje obecnie łyk eliksiru z piersiówki. Wciąż jest z nami Snorri, specjalista od topora, czarnoksiężnik Jupitus, rycerz Vel – darron oraz uzdrowicielka Morąg, jego dziewczyna. Morąg towarzyszy nam głównie z uwagi na Veldarrona, który ciągle łapie kontuzje. Prawdę mówiąc, nie umie podnieść miecza, żeby nie uderzyć się nim w twarz, lecz dzięki staraniom Morąg właściwie osiągnął nieśmiertelność oraz reputację niezrównanego fechmistrza.

Zaangażowanie Morąg budzi moje wątpliwości. Bycie uzdrowicielem to żadna atrakcja. Obserwuję ją, kiedy sądzi, że nikt nie patrzy; ma zwyczaj odpowiadać „wszystko jedno”, kiedy ktoś poprawia jej zaklęcia. Prawdopodobnie rzecz w tym, że Veldarron zawsze miał słabość do Tytanii (jak zresztą wszyscy) i pewnie Morąg woli trzymać rękę na pulsie.

No i wreszcie Pająk. Szczerze mówiąc, trochę się o niego martwię: fikcja to jedno, a rzeczywistość to drugie, wątpię zaś, czy Pająk widzi między nimi jakąkolwiek różnicę. Zacznijmy od tego, że on nigdy nie wychodzi z roli. Każde z pozostałych ma zwykłą tożsamość: Tytania prowadzi księgarnię z literaturą New Age, Veldarron jest księgowym, Lit – so pracuje w biurze podatkowym. Ale Pająk jest Pająkiem na okrągło. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia, nikt też nie widział go bez kostiumu. Inni przychodzą w dżinsach, wymieniają życzliwe uwagi, a czasem wpadają przed walką do pobliskiego pubu na kilka piw. Ale nie Pająk. On nie lubi strzępić języka. Zapytaj go, czy oglądał wczoraj film w telewizji, a w odpowiedzi obdarzy cię przeciągłym spojrzeniem, jakbyś był czymś, co właśnie znalazł pod głazem. Nikt nie wie, gdzie mieszka. Trudno wyobrazić go sobie w zwykłym domu, z sofą, tosterem czy choćby łóżkiem Owszem, zajrzy do pubu – nawet wypije, jeśli ktoś postawi – zawsze jednak przychodzi w pełnym rynsztunku: miecze, kusza, peleryna, kolczuga, plecak, tunika, butelka z eliksirem, pas, święty symbol. Wszystko w najlepszym gatunku. Pozostali sami klecą kostiumy i ekwipunek. Większość ma tylko jedną rzecz z prawdziwego zdarzenia – zazwyczaj broń. Lecz w przypadku Pająka każdy element przebrania nosi wszelkie znamiona autentyczności.

Na przykład kolczuga kosztuje majątek, robiona na miarę – jeszcze więcej. Porządna broń z lateksu osiąga nieraz cenę trzystu funtów, a Pająk nosi przy sobie cały arsenał: miecze długie i krótkie, tarcze, sztylety, kusze ze specjalnymi zasuwami oraz prawdziwą broń, z którą defiluje dla większego efektu (rzecz jasna, nie może użyć jej w walce). Do inscenizacji jak znalazł, lecz w pubie wywołuje zrozumiałe poruszenie.