Выбрать главу

Pająk ma to w nosie. Jest obojętny na kpiny i znaczące spojrzenia. Poza tym od zeszłorocznego incydentu z tłumem kibiców piłkarskich większość ludzi omija go szerokim łukiem i unika żartobliwych nawiązań do „Władcy pierścieni”. Ponieważ, w przeciwieństwie do Veldarrona, Pająk potrafi walczyć; jako etatowy potwór mam na ten temat coś do powiedzenia. Dużo trenuje. W ciągu trzydziestu lat doznał zaledwie kilku kontuzji. A kiedy już zostanie zraniony, podchodzi do sprawy śmiertelnie poważnie, oblewając „rany” fiolkami sztucznej krwi i umieszczając w ich miejscu „blizny”. Co więcej, podejrzewam, że później je sobie tatuuje – nadal ma bliznę w miejscu, gdzie przed pięcioma laty jako nikczemny duchowny trafiłem go magicznym pociskiem. Ów cios w plecy miałby dla mnie żałosne skutki, gdyby Tytania – pełniąca rolę sędziego – nie uznała go za uczciwy, a pierwsza Morąg (jedna z poprzedniczek obecnej) nie pośpieszyła na ratunek. Od tamtej pory widok Pająka budzi we mnie pewien niepokój.

No i, oczywiście, mamy potwory. Dzisiaj przyszło nas dziesięciu, w większości uczestnicy dorywczy, a nie stali gracze jak Tytania, Pająk i ja. Uniwersytet to dobre miejsce, by szukać „mięsa armatniego”; studenci mają dużo wolnego czasu, są weseli, energiczni i zazwyczaj łatwo nimi pokierować. Wymagają jednak opieki doświadczonego gracza; dlatego tu jestem. Nowe potwory czasami dają się ponieść: nie zgłaszają ciosów, ulegają nadmiernym emocjom. Muszę trzymać ich w ryzach. Dopilnować, żeby przestrzegali zasad. No i żeby nikt nie oberwał na serio. W lesie wszystko może się zdarzyć: ciemno, człowiek jest nabuzoW TAŃCU wany i skłonny uwierzyć, iż rzecz dzieje się naprawdę, a opodal grasują orki, wilkołaki albo duchy. W dobrą noc wydaje ci się, że przebywasz z dala od cywilizacji, drogę oświetla ci tylko księżyc, a każdy cień może oznaczać wroga. Jeden fałszywy krok i po tobie: świadomy tego, jesteś w ciągłym napięciu i masz wyostrzone zmysły.

W złą noc leje deszcz, skręciłeś kostkę, psie gówno klei ci się do buta, a w pobliskim pubie ktoś fałszuje do mikrofonu. Na domiar złego przyjeżdża policja, zawiadomiona o zakłóceniu porządku, ty zaś – jako najbardziej doświadczony członek grupy – musisz się gęsto tłumaczyć, dlaczego biegasz nocą po lesie w stroju goblina, ubłocony od stóp do głów. Jak wspomniałem, bycie potworem to czasami nic przyjemnego.

Dzisiaj jest nieźle. Wprawdzie trochę pada, ale nad głowami płyną poszarpane chmury, księżyc jest w pierwszej kwadrze, a ziąb nie daje się zbytnio we znaki. Jest – rzekłbym – nastrojowo. Właśnie siedzę pod drzewem w płaszczu przeciwdeszczowym, przeglądając plan wieczoru. Będę sędziował. Cieszę się na samą myśl.

Potwory już się zjawiły. Przed nadejściem stałych graczy trzeba wprowadzić je w szczegóły, żeby miały jakie takie rozeznanie w sytuacji. Trzeba przydzielić role i wyłuszczyć zasady. Zdarzają się nadgorliwi nowicjusze w moro. Dzisiaj jest ich trzech, wszyscy rozchichotani i nakręceni. Nie znam imion: z powodu intensywnej rotacji nie ma sensu ich zapamiętywać. Pozostali to moi uczniowie, siedemnasto-, osiemnastoletni. Matt, Pete, Stuart, Jase i Andy. No i, oczywiście, ja. Smithy. Etatowy potwór.

Wiem, że nie traktują mnie poważnie. Lat czterdzieści sześć, chudy, łysiejący, zdesperowany. Wiem, że bez kostiumu wyglądam jak nauczyciel geografii (w sumie dobrze się składa, bo nim jestem); zauważam kłopotliwe milczenie, którym witają moje nadejście, oraz ukradkowe spojrzenia, kiedy sądzą, że nie patrzę. Biedny, stary Smithy, myślą, zawsze trzy kroki z tyłu. Jezu, co za frajer. Jezu, spraw, żebym nigdy nie był taki żałosny.

Lecz gra kryje w sobie coś szlachetnego. Oni tego nie zrozumieją, osiemnastoletni i nieśmiertelni, ale ja tak. Traktują to jak zwykłą rozrywkę; za parę tygodni znajdą sobie następną lub, co gorsza, stworzą konkurencyjną grupę pętaków w swoim wieku, po czym będą łamać zasady i pękać ze śmiechu. Myślą, że robimy to dla samych przebieranek, że jesteśmy garstką fetyszystów oraz wrogów postępu, podobnych do zagorzałych wielbicieli „Star Trek” oraz zwariowanych ekologów, którzy mieszkają w szałasach i obywają się bez centralnego ogrzewania.

Ale tu nie chodzi o przebieranki. Liczy się honor, zasady oraz dobro i zło. Liczy się śmierć i chwała. Oraz prawda – nie, że smoki istnieją, ale że można je pokonać. Wraz z upływem czasu coraz goręcej pragnę wierzyć, że to istotnie możliwe. Philbert wie, co mam na myśli – jego żona zmarła dwadzieścia lat temu na raka i jedynie my mu pozostaliśmy. Tytania również, bezdzietna i dobiegająca pięćdziesiątki, no i Litso, który tylko w sobotnią noc nie musi udawać, że jest hetero. Te dzieciaki nie mają pojęcia, co to znaczy wracać do mieszkania, do smutnego, urojonego życia w dwóch pokojach, z kominkiem z trzema kłodami drewna, ze śpiącym kotem. Nie wiedzą, co znaczy ksywka „Żałosny Smithy” wśród pokoleń uczniów geografii ani jak to jest leżeć po ciemku ze ściśniętym żołądkiem, kierując wzrok na elektryczne gwiazdy, z których każda jest oknem, każda domem. To nie dla nas, mówi Pająk, jeśli w ogóle zabiera głos. Nie dla nas dom, żona, dzieci. To dobre dla pospólstwa. Dla zwykłych ludzi. Ludzi wiodących urojone życie.

– Długo jeszcze? – pyta jeden z nowicjuszy, spoglądając na zegarek. Znacie ten typ: niecierpliwy, bezczelny, wzgardliwy i zimny jak lód; przyszedł tylko dlatego, że ktoś (pewnie ja) wspomniał o możliwym niebezpieczeństwie, czymś magicznym i zakazanym.

– Niedługo. – Właściwie to są spóźnieni; dochodzi jedenasta i wokół panuje głucha cisza. – Włóżcie kostiumy.

Rzuca mi pogardliwe spojrzenie i nakłada maskę. Jest lateksowa i dość realistyczna – robię je własnoręcznie, są znacznie lepsze od kupnych. Mimowolnie wyrażam życzenie, by poległ jako pierwszy.

– A mogło mi się dzisiaj poszczęścić – dodaje stłumionym głosem. – Wpadłem w oko jednej cizi w Woolpack.

Żałosne, naprawdę. Obaj wiemy, jak wygląda jego życie. Wiemy też, że nigdy mu się nie poszczęści. Ale nie ma czasu na rozważania; zza drzew wyłania się jakiś cień. Po hałasie oraz rozmiarach miecza przerzuconego przez plecy wnioskuję, że to Veldarron. Towarzyszy mu Morąg, wyraźnie znużona i niezadowolona; pewnie znów darli koty. Mimo to cieszę się, że przybyli pierwsi: ekscentryczny wygląd pozostałych mógłby zaskoczyć nowicjuszy, a tego wieczoru wolałbym uniknąć kłopotów. Poza tym znam tych studentów – połowa przyszła skuszona wizją poderwania jakiejś ślicznotki w skórzanym kostiumie. Wprawdzie Morąg nie przypomina Xeny, ale to ostatecznie kobieta i jako dwudziestodziewięciolatka bardziej pasuje wiekiem do smarkaczy.

Witam przyjaciół tradycyjnym pozdrowieniem „Dobry dzień na śmierć” w nadziei, że wprowadzę ich w bojowy nastrój. Lecz gdy podchodzą bliżej, widzę, że Morąg jest jakaś niewyraźna. Ma kamienną twarz i zaciśnięte wargi; co gorsza, ubrała się całkiem zwyczajnie, w dżinsy i kurtkę zamiast rytualnej szaty z kapturem. Jasny gwint, myślę. Na dodatek ten cholerny Veldarron ostentacyjnie podchodzi do uschniętego drzewa, czekając, aż sam rozwiążę problem.

– Co się stało? – pytam Morąg. – Dlaczego nie jesteś przebrana?

– Wracam do domu, Smithy.

– Dlaczego?

Morąg patrzy na mnie bez słowa. Ogarnia mnie desperacja. Oczywiście, nie po raz pierwszy dziewczyna Veldarrona wystawia nas do wiatru w decydującym momencie (doprawdy nie mam pojęcia, co one widzą w tym nieczułym łajdaku), ale stracić uzdrowiciela, jedynego uzdrowiciela o godzinie jedenastej w sobotnią noc, to szczyt wszystkiego.