Выбрать главу

– Potrzebujemy cię – mówię wreszcie. – Mam tu grupę młokosów, którym przyda się uzdrowiciel.

– Nic na to nie poradzę – odpowiada Morąg, wzruszając ramionami. – Rezygnuję. Powiedz Darrenowi, żeby znalazł sobie inną naiwną. Ja spadam.

– Ale Morąg…

Nieoczekiwanie wpada w złość.

– Nie nazywam się Morąg! – wrzeszczy. – Przychodzę tu od sześciu lat, Smithy, a ty nawet nie znasz mojego pieprzonego imienia!

To dopiero niestałość. Po cholerę mam znać jej imię, myślę, odprowadzając ją wzrokiem przez polanę skąpaną w blasku księżyca. Poza tym po sześciu latach powinna wiedzieć, że nigdy – przenigdy – nie należy podczas sesji wymieniać prawdziwych imion uczestników gry. Nic dziwnego, że Veldarron jest taki poirytowany. Tak czy inaczej, jestem święcie przekonany, że przed następnym spotkaniem zwerbuje kolejną Morąg. Odejście uzdrowicielki nastręcza mi nieprzewidzianych trudności, zwłaszcza że mam pod sobą grupkę nieopierzonych potworów. Za późno na zmiany, pozostaje nam liczyć na krótką potyczkę, łut szczęścia oraz dyscyplinę nowicjuszy. Byle tylko obyło się bez kolejnych niemiłych niespodzianek.

Nadchodzi reszta grupy z Philbertem na czele. Nadał sobie miano Srebrzystogrzywy, chociaż wszyscy wiemy, że nosi perukę. Zgięty pod ciężarem zbroi wygląda na niższego, niż jest naprawdę, ale mimo to prezentuje się dość imponująco. Ma w sobie pewną szlachetność, jak stara wieża stojąca w szczerym polu, bezużyteczna, lecz obdarzona swoistym urokiem. Oczywiście nie zawsze tak myślałem: przyznaję ze wstydem, że w młodości – kiedy czterdziestolatek zasługiwał na miano starca – szydziłem zeń bezlitośnie.

No tak, od grupki nowicjuszy dolatują śmiechy. Philbert nie słyszy – jest nieco przygłuchy – ja jednak, poirytowany incydentem z Morąg, czuję przypływ irracjonalnej złości. Rzucam ostrą komendę, nakazując potworom utworzyć szereg za pokaźnym krzakiem. Stali uczestnicy przyszli prawie w komplecie. Jest Litso, jak zwykle w kobiecych łaszkach, Bekane w bardzo nieśredniowiecznym ubraniu pod kaftanem, Jupitus, powolny i ociężały w stroju czarnoksiężnika, oraz Snorri z toporem.

Kolejna fala chichotów. Spodziewałem się tego; część kostiumów budzi rozbawienie młodych, zwłaszcza niecodzienny strój Litso, ubranego w kabaretki ze spuszczonymi oczkami i skórzaną spódnicę. Mimo to czuję wściekłość. Być może z powodu odejścia Morąg albo dlatego, że dzisiaj ja dowodzę. Poza tym to niegrzeczne. Przecież i tak dostaną baty. Nie podoba mi się ich nastawienie. Litso też jest zdegustowany. Przyjęliśmy zasadę, że nikt nie komentuje wyglądu drugiej osoby, choćby jego zdaniem prezentowała się wyjątkowo dziwacznie. Philbert (który w innym życiu był profesorem psychologii) twierdzi, że odgrywanie ról przynosi oczyszczenie, umożliwia człowiekowi realizację fantazji, których stłumienie odbyłoby się ze szkodą dla ego. Podczas naszych sesji odrzucamy poczucie winy, strach i szyderstwo, kończymy je odnowieni duchowo i oczyszczeni. Uświadomiłbym to nowicjuszom, ale czas nagli; nadchodzi Pająk, stąpając bezszelestnie wśród krzaków, tuż za nim podąża Tytania.

Tytania. Serce niezmiennie zaczyna mi szybciej bić. Prawie się nie zmieniła. Kilkakrotnie trzeba było trochę poszerzyć jej kostium, ale dla mnie wciąż jest tak samo piękna. Rude włosy spływają jej na ramiona, w dłoni trzyma lekki miecz.

Za moimi plecami padają jakieś słowa. Nie rozróżniam ich, ale brzmią obraźliwie. Odwracam się pośpiesznie, lecz twarze młodych nie wyrażają żadnych uczuć. Regularni uczestnicy – Matt, Pete, Stuart, Scott, Jase i Andy – przybrali maski wystudiowanej obojętności. Nowicjusz, który narzekał na opóźnienie, bębni palcami. Pozostali stoją nieruchomo. Świetnie. Przynajmniej mają dość oleju w głowie, żeby zachować powagę w obecności Pająka.

Pada deszcz. Pająkowi to nie przeszkadza; kiedy wychodzi na polanę, na jego zaplecionych włosach lśnią krople wody. Podaję mu plan – zapisany runami, bo Pająk nie czyta normalnej czcionki – i prowadzę oddział potworów na wyznaczone miejsce.

Słyszę głosy protagonistów. Omawiają utratę uzdrowicielki, weryfikują strategię i rozdzielają eliksiry.

– Posłuchajcie – mówię do potworów. – Musicie dziś wy kazać szczególną ostrożność. Straciliśmy jednego gracza i nie mamy nikogo na jego miejsce, dlatego musimy ściśle przestrzegać zasad. Podczas pierwszej potyczki jesteście upiorami, każdy przyjmuje tylko trzy ciosy. Załóżcie maski i zajmijcie pozycje. – Przyglądam się potworom, zwłaszcza nowicjuszom, którzy wyraźnie nie mogą ustać w miejscu. – Pamiętajcie – upominam – trzy ciosy. Tylko trzy. Nie mamy uzdrowiciela i musimy za wszelką cenę nie dopuścić do wypadku.

Ktoś prycha śmiechem; to jeden z nowicjuszy, ten niecierpliwy.

– Co to ma znaczyć? – pytam ostro.

– Nic. – Każde słowo brzmi w jego ustach jak obelga.

Chętnie nauczyłbym go moresu, ale nie ma czasu. Zresztą zobaczymy, czy za chwilę będzie mu do śmiechu. Ostatnia myśl nieco poprawia mi nastrój. Upiory chowają się w krzakach, ale niezbyt skutecznie: to stosunkowo powolne, głupie istoty, których pokonanie nie jest zbyt trudne. Będzie to potyczka w ramach rozgrzewki, dla rozruszania kości. Dmucham w gwizdek. Czas start.

Moment radosnego uniesienia. Oto powód całego przedsięwzięcia. To znacznie więcej niż tylko gra, więcej niż katharsis. Młodzi nie czują tego tak jak my: Tytania, Philbert, Pająk i ja. To odurzające. Magiczne. Być bohaterem, jak w piosence Davida Bowiego, znaleźć się poza czasem i (na jedną minutę, godzinę, noc) dołączyć do grona nieśmiertelnych.

Oho, nadchodzą. Bekane i Veldarron na czele grupy, Pająk osłania tyły, Litso na zwiadach. Potwory kipią gotowością do walki, niecierpliwy nowicjusz paraduje na tyłach grupy, trochę zbyt energicznie jak na upiora. Cóż, przynajmniej się stara; trudno go za to karać.

Jeden z etatowych potworów atakuje pierwszy. To Pete, który starannie odgrywa swoją rolę, maszerując ociężałym krokiem, z rozpostartymi ramionami. Dołącza do niego Scott, a potem Andy i razem odcinają Litso od pozostałych, rzucając się na niego we trójkę. Pozostali protagoniści wkraczają do akcji: Bekane walczy z Jasem i Mattem, a Veldarron (najwyraźniej pomny nieobecności Morąg) zachowuje dystans.

Nowicjusze trzymają się z tyłu, zbyt przezornie jak na upiory; mimo to protagoniści bez trudu powinni ich rozgromić. Litso otrzymuje kilka ciosów w prawe ramię, jego słaby punkt od dawien dawna, a Veldarron dostaje mieczem po żebrach. Pozostali protagoniści z łatwością dają odpór napastnikom. Ale po trzydziestu sekundach tylko nowicjusze stoją o własnych siłach. Ich przywódca (niecierpliwy szczeniak, który poprowadził atak) sprawnie walczy z Beltanem, chociaż trudno mi uwierzyć, że nie otrzymał jeszcze trzech ciosów. Reszta beztrosko ignoruje razy i atakuje ile wlezie.

– Powstrzymać natarcie! – krzyczy ze złością Tytania, uderzona w twarz płazem miecza, lecz trzej nowicjusze nie odstępują. Na domiar złego pierwszy zdziera z twarzy ma skę i z bojowym okrzykiem rzuca się w sam środek bitwy.

– Hej, nie wszyscy na raz! – woła Veldarron, będący celem ataku trzech potworów. Oczywiście ma rację, to jedna z naszych podstawowych reguł, którą jasno wyłożyłem nowicjuszom. W ferworze walki musieli o niej zapomnieć. Przejęty Veldarron chybia raz po raz. Gdy Pająk przychodzi z odsieczą, bezwzględnie atakując upiory od tyłu ciosami miecza, fechmistrz pada na ziemię z poważnymi urazami.

Po bitwie następuje niemałe zamieszanie. Nie pozostaje mi nic innego, jak wykluczyć Veldarrona z pozostałych potyczek, ku jego niezmiernej irytacji i ostentacyjnemu zadowoleniu potworów. Litso też doznał upokarzających obrażeń, a Tytania skarży się, że musiała uderzyć swojego upiora co najmniej dwadzieścia razy, zanim raczył paść na ziemię i skonać. Rozmawiam o tym z potworami: stali uczestnicy pokornie przyjmują zarzuty, ale nowicjusze nie przestają się stawiać.