– Dwadzieścia razy? Ona chyba żartuje. Zapewniam, że nie trafiła mnie ani razu.
– Ciosy muszą być przekonujące. Skoro nic nie czułem, to się nie liczy.
Jeszcze raz powtarzam zasady dotyczące przyjmowania i rozdzielania ciosów. Jestem niemal pewny, że prowodyr się krzywi.
– Co znowu? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– Nic.
Incydent popsuł nastrój. Czuję przez skórę, że w oddziale narasta atmosfera rewolty. Po kolejnych dwóch potyczkach oddział protagonistów napotyka grupę rozbójników, którzy stawiają nadspodziewany opór. Litso obrywa jeszcze dwukrotnie, Philbert otrzymuje cztery ciosy, a Tytania i Bel – tane po jednym, choć czarnoksiężnik Jupitus kończy starcie sprytną sekwencją zaklęć. Potwory protestują, napomykając coś o karze, i znowu muszę przypomnieć im o zasadach.
– Przecież to tylko gra – burczy jeden z nowicjuszy. – Nie chodzi o walkę na śmierć i życie.
Ależ tak. Szkoda, że nie mogę mu tego uświadomić, dzieli nas zbyt duża przepaść. Zycie rozpoczyna się jako gra, po W TAŃCU czym przeistacza w śmiertelną walkę. Staram się możliwie sprawnie zorganizować kolejną potyczkę, lecz zabiera to dużo czasu; jeden z nowicjuszy zaczyna marudzić i ku mojej irytacji dołączają doń inni.
Protagonistom doskwiera brak uzdrowiciela. Po piątej potyczce Litso nie nadaje się do dalszej walki, Philbert ma się niewiele lepiej, a Beltane otrzymuje kolejnych pięć ciosów. I tylko Pająk, wciąż nietknięty, powala przeciwników pewnymi ciosami miecza. Niecierpliwy nowicjusz patrzy z niezadowoleniem, ale nie mówi ani słowa. Oto przykład, jak Pająk działa na ludzi.
Siódma potyczka. Bez dodatkowych ofiar wśród protagonistów, ale wszyscy prócz Pająka mają na koncie liczne obrażenia. Wyczuwam wyraźny spadek morale. Mam wyrzuty sumienia, choć wiem, że to nie moja wina: po prostu niektóre noce są lepsze od innych, a nowi gracze zawsze wnoszą element ryzyka. Czuję też, że tracę panowanie nad grupą; doskwiera mi to, jakby część mojego urojonego życia przeniknęła do tego prawdziwego.
Podczas przerwy jeden z nowicjuszy zapala papierosa. To wbrew zasadom, niemniej jednak czuję się tak niepewnie, że wolę nie reagować. Etatowe potwory – Scott, Matt, Jase i reszta – również wykazują pewien niepokój, jakby udzielił im się nastrój pozostałych. Za plecami słyszę pomrukiwanie i stłumione śmiechy. Coraz więcej we mnie niepewności. Jako nauczyciel znam niebezpieczeństwo, jakie niesie obecność wichrzyciela; z każdą chwilą narasta przekonanie, że nowicjusze (zwłaszcza jeden) burzą jasno ustalony porządek. Wystawiają na próbę moją cierpliwość, sprawdzają reakcje na wyskoki, podważają autorytet.
– Dobrze – mówię oschle, rozdając kartki z opisem kolejnego starcia. – Tym razem nie macie wrogich zamiarów. Jesteście oddziałem żołnierzy z innego obozu, protagoniści mogą od was wynegocjować eliksiry uzdrawiające.
Jest to próba rozwiązania problemu Morąg. Niecierpliwy nowicjusz robi minę; widzę, że nie bawi go perspektywa pokojowych rozwiązań.
– A jeśli nas zaatakują? – pyta.
– Będziecie walczyć – odpowiadam. – Sami nic nie inicjujecie.
– Inicjujecie. Co oznacza ten wyraz? – pyta z krzywym uśmieszkiem.
Rzucam mu wściekłe spojrzenie.
– Masz problem?
Wzrusza ramionami.
– Pytam, czy masz problem?
Uśmiecha się bezczelnie i zarazem głupkowato.
– Wszyscy traktujecie to tak poważnie – odpowiada w końcu. – Jakby chodziło o prawdziwą walkę. Przecież to tylko pierdolona zabawa, na miłość boską. Spójrzcie na sie bie. Stary dureń w peruce, stuknięty transwestyta, ruda grubaska…
Coś we mnie pęka. Och, wielokrotnie byliśmy wyśmiewani i obrzucani obelgami, nazywani zboczeńcami, cudakami, mutantami itp. Jednak słysząc, jak wyszydza Tytanie, moją Tytanie, a przede wszystkim jak deprecjonuje grę, chwytam pierwszą broń, która nawija mi się pod rękę (miecz z długą klingą), i staję do walki.
– Ja ci dam zabawę, potworze.
Nowicjusze niepewnie cofają się o krok. Furia popycha mnie do działania, a w głowie kołacze tylko jedna myśclass="underline" ten chłopak – gówniarz jeden! – obraził Tytanie, wojownika mającego na koncie wiele udanych kampanii, kobietę o legendarnym wdzięku i urodzie. Ta zniewaga, wymierzona w nas wszystkich, nie może ujść mu płazem.
– Czas start! – ryczę. – Wojownicy, do mnie!
Katharsis. Nigdy dotąd nie wpadłem w szał; niektórzy gracze latami nie ulegają nadmiernym emocjom, choć najlepszym zdarzyło się to przynajmniej raz, zwykle w obliczu szczególnych przeciwności losu. Pamiętam incydent z udziałem Pająka w pubie w Nottingham, jeszcze w czasach, kiedy ludzie wyśmiewali go za plecami. Nieraz bezskutecznie próbowałem sobie wyobrazić, co się wtedy czuje: gwałtowny przypływ uczuć, euforię, wyzwolenie. Teraz już wiem. Gdy przyjaciele na mój znak ruszają do boju, zaczynam rozumieć, że naszym rzeczywistym wrogiem nie jest ten chłopiec, niewychowany nowicjusz o niewyparzonym języku. Nasz wróg jest nieskończenie bardziej niebezpieczny, wstrętny i odrażający; to wielogłowa bestia o licznych twarzach, naznaczonych identycznym wyrazem młodocianej pogardy i bezmyślnego zadufania. Przez trzydzieści lat tropiliśmy naszego adwersarza, nie bardzo wiedząc, na co właściwie polujemy; przez trzydzieści lat wybieraliśmy drugorzędne alternatywy, podczas gdy prawdziwa zwierzyna znajdowała się na wyciągnięcie ręki.
Pozostali też to czują. Oburącz chwytają broń, by raz jeszcze walczyć w jednym szeregu – Litso atakuje oszczepem zastępy wroga, Pająk dzierży dwa miecze, krew cieknie mu z rany na ramieniu. Philbert pada, ale go pomścimy; dostrzegam w przelocie skrzywioną twarz Tytanii wykrzykującej zaklęcia, po czym ruszam na przeciwnika.
Veldarron pada; dookoła słyszę wrzaski potworów atakujących kijami, mieczami i toporami. Widzę Matta z zakrwawioną twarzą; przejrzałem go, przejrzałem ich wszystkich. Oto wróg nie do pokonania, szydercza armia młodych, wielogłowa i niezniszczalna.
Beltane pada, Snorri jest otoczony. Rąbiemy na prawo i lewo, głusi na jęki i błagania potworów. Ciosy walą się na moje plecy, ale prawie ich nie czuję. Jupitus pada, potem Tytania, moja Tytania. Rozszalałe serce mało mi nie pęka.
Zostaliśmy tylko ja i Pająk. Wymieniamy spojrzenia ponad placem boju; na jego twarzy dostrzegam nieznany mi dotąd wyraz czystej i niekłamanej radości. Przez chwilę przytrzymuje mój wzrok. Ja też to czuję: ogarnia mnie radość bliska ekstazie. Nasi towarzysze polegli. Wróg triumfuje. Ale my jesteśmy wojownikami, Pająk i ja. Dobry dzień na śmierć.
– Bez litości! – krzyczę ile sił w płucach i z rozkoszą patrzę na umykające niedobitki wroga. Tylko niecierpliwy nowicjusz trwa na posterunku. Coś do mnie mówi, ale jestem głuchy na wszystko. Na twarzy chłopaka maluje się niepewność i niedowierzanie, u jego stóp wije się coś miękkiego i zawodzącego.
Razem z Pająkiem atakujemy go jednocześnie, kłując gdzie popadnie. Ostatni przeciwnik pada trupem. Odzyskując jasność spojrzenia, widzę krew na porzuconym mieczu Pająka, czarną w srebrzystym blasku księżyca, i przypominam sobie broń, którą nosi dla większego efektu i na specjalne okazje, tuż obok broni wykonanej z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa.
Plac bitewny jest usłany ciałami poległych, naszych i ich. Brakuje tylko jednej osoby. Czułem, że tak będzie. Słyszę cichy szelest w poszyciu; wiem, że nie pozostawi za sobą żadnego śladu. Tytania leży na boku, jest oszołomiona, ale cała. Pomagam jej wstać, czując przy tym dreszcz zakazanej radości. Nie licząc zadrapania na policzku, Beltane również nie doznał większych obrażeń; chwilę potem Litso wychodzi zza krzaka, zalękniony i pełen ulgi. Jedynie Philbert nie przeżył: jego znękane serce nie wytrzymało napięcia. Veldarron mówi, że poległ w bitwie, i tylko to się liczy.