Jednak CandyKiss słucha klientki, a nie jej rodziców. Znamy jej frustracje, potrzebę buntu. Dlatego właśnie linia Letnie Skandale (moje dziecko, z którego jestem szczególnie dumna) zrewolucjonizuje rynek odzieżowy na całym świecie. Stringi z naszym logo, w kolorze limy lub fuksji, koszulki z nowym sloganem SEKSOWNA, ALE NIEŚMIAŁA, odlotowe kozaczki oraz sprytne kombinezony z klasycznym deseniem CandyKiss będą wiodącymi wyrobami w kolekcji, która nareszcie zapewni mi miejsce w pierwszej lidze. Bowiem Dolly (bez względu na moje przywiązanie do niej) to dopiero początek. Działy jej sióstr (Lolly i Lo) podlegają znacznie łagodniejszym restrykcjom co do modeli i rozmiarów, jeśli więc awansuję do Lolly – albo nawet Lo – dopiero tam rozwinę skrzydła. Dolly to świetna zabawa i prawdziwe wyzwanie, lecz uważam, że ktoś z moim talentem marnuje się w dziale odzieży niemowlęcej. Wpuśćcie mnie do działu dla dziesięciolatek, a wtedy pokażę, na co mnie stać.
Mała syrenka
Pomysł na to opowiadanie przyszedł mi podczas ćwiczeń w sałi gimnastycznej. Znam przyjemniejsze miejsca.
Każdy wtorek jest w ośrodku rekreacji Dniem Dziwoląga. Podejrzewam, że dyrekcja woli nie drażnić stałych klientów: ludzie przychodzą tu, żeby ćwiczyć i oglądać atrakcyjne ciała, a nie patrzeć na tabun kalek, mongołów i brzydali, taplających się w basenie. Dlatego wyznaczono nam specjalny dzień, nasz osobisty dzień odnowy biologicznej, kiedy (w godzinach między jedenastą a drugą po południu) możemy się zataczać i ślinić do woli, nie zakłócając spokoju sprawnym bywalcom ośrodka.
Nie myślcie, że przemawia przeze mnie gorycz. Do diabła, sam też wolałbym na siebie nie patrzeć. Rozdęta klatka piersiowa, małe dyndające nóżki i blizny wprost nie do opisania, a wszystko to dzięki uprzejmości ciężarówki dostawczej na obrzeżach Manchesteru. Kierowca z uchem przylepionym do telefonu komórkowego i moje kawasaki z silnikiem suszarki, od którego musieli mnie odrywać szczypcami. Możecie to sobie wyobrazić. I tak pozostawiłem tam część siebie – a dokładnie dwie części, ale nie będę wchodzić w szczegóły, żeby nie urazić pań. Powiem tylko, że owego dnia stałem się istnym cudakiem, choć nadal mogę pływać, poruszając ramionami, co przerasta możliwości niektórych członków naszej wtorkowej gromadki, dziękuję bardzo.
O tak, we wtorki zwieramy szyki. Rozchwiana armia monstrów kurczowo uczepionych życia. Mam swój wózek i stażystkę, która go popycha. Większość pozostałych również przychodzi z opiekunami, czasem z krewnymi (ci są najgorsi: szczerze się troszczą; to boli), przeważnie jednak z fachowcami o szerokich, profesjonalnych uśmiechach i bolących plecach, doświadczonymi w obsłudze wózków. To dobrzy ludzie, choć widzę, jak na nas patrzą – w przeciwieństwie do co poniektórych pokurczów jestem zupełnie composmentis [Composmentis (łac.) – w pełni władz umysłowych. (Przyp. tłum.)] tudzież kompost mentis, jak mawiał mój wiekowy dziadek. Nie wiem, czy to skaza czy błogosławieństwo. Ten na Górze ma ciekawy sposób rozdzielania swoich łask. Osobiście wolałbym, żeby dał sobie spokój.
Ironia losu, nieprawdaż? Dawniej lubiłem dziewczęta, które zresztą gorliwie zabiegały o moją uwagę, i choć raczej stroniłem od siłowni, obecnie wiele bym dał, by wylądować wśród spoconych ciał, które powabnie prężyły się i rozciągały przy przeszklonej ścianie z widokiem na basen. A tak pozostaje mi tylko widok innych połamańców, choć dysponuję za to osobistym miejscem do parkowania i osobnym wejściem (od tyłu) dla ich oraz własnej wygody.
Poznałem bliżej paru z nich. To nieuniknione, jeśli ludzie przychodzą tu co tydzień i przesiadują razem w brodziku do hydroterapii albo w basenie. Poznajesz ich z widzenia, choć niewielu podaje swoje imiona; dowiadujesz się, z którymi nie pływać (wierzcie mi, żółta smużka w wodzie mówi sama za siebie), z którymi możesz porozmawiać, a którzy siedzą tylko na krawędzi basenu i płaczą.
Niektórzy są bez nóg, podobnie jak ja: ofiary wypadków, wybryki natury, osoby po amputacji. Ci ostatni mają szczęście, czasami dostają protezy do chodzenia; większość przyzwoicie radzi sobie w pływaniu. Jeden gość ma aż trzy nogi, wszystkie pozbawione kości i szczątkowe, które zwisają mu z miednicy jak makabryczna spódnica. Nazywam go Mątwa: kiedy płynie, nogi telepią się za nim, podrygując na wodzie. Co za widok.
Przychodzą też pensjonariusze domu starców Meadowbank. Trafili tu w wyniku chybionej decyzji jakiegoś biuro – kretyna, który uznał, że terapia wodna wyjdzie im na dobre. Garbate starsze panie o gąbczastych ciałach ukrytych pod workowatymi kostiumami, starsi panowie o przekrwionych, kaprawych oczach, z włosami sterczącymi z nosa. Większość to przypadki Alzheimera; niektórzy płaczą, kiedy się ich opuszcza do wody, inni korzystają z okazji, żeby uszczypnąć pielęgniarkę (oto przykład żądzy prawdziwej kompost mentis) albo burczą obraźliwe uwagi pod adresem niepełnosprawnych. Nie przepadam za nimi. Nie odzywają się do mnie, sprawiając wrażenie eksponatów z galerii Damiana Hirsta – beznadziejne, smętne ochłapy szarego mięsa zatopionego w formalinie.
Jest też Liszaj. Nie pytajcie o szczegóły. To mężczyzna pełnosprawny fizycznie, lecz tak szpetny, że w wyniku licznych skarg zwykłych użytkowników basenu relegowano go na wtorki, oczywiście ze znacznym upustem. Wygląda na najbardziej zgorzkniałego z nas wszystkich, chociaż jego choroba jest tylko powierzchowna i zupełnie nieza – raźliwa. Ostentacyjnie nie zwraca na nas uwagi, nurkuje z potężnym chlupnięciem i popisuje się kombinacją akrobatycznych (i przeważnie bezcelowych) wymachów nóg, jakby chciał zamanifestować, że znalazł się tu przypadkiem.
Jest również Jessie. Mam do niej słabość, pewnie z uwagi na jej młody wiek. To dziewczyna z zespołem Downa (kiedyś nazywaliśmy takie osoby mongołami), trochę niedorozwinięta, ale słodka i ładniutka. Rozmawia ze mną, o ile używam prostych zdań i dużo się uśmiecham.
No i wreszcie Płetwa. Rozumiecie, nie ja wymyśliłem to przezwisko, przylgnęło do niej od urodzenia. Jest młoda, dwadzieścia pięć, góra trzydzieści lat. Rude włosy i przejrzysta cera nadawałyby jej wygląd prerafaelickiej piękności, gdyby miała wszystko na swoim miejscu. Oczywiście nie ma – dlatego przychodzi we wtorki – a mimo to jest inna niż pozostali, a raczej była.
Przede wszystkim umiała pływać. I to jak. Większość z nas próbuje; sam jestem niezły – lepszy od Liszaja, mimo jego podrygów – ale Płetwa to urodzona pływaczka. Nie ma rąk ani nóg, tylko cienkie kikuty z paznokciami i zrogowaciałe podeszwy. Na lądzie nie miała z nich pożytku; jest za duża, by mogły utrzymać jej ciężar, ale w wodzie to bez znaczenia. Woda stanowiła jej żywioł, kikuty zaś – w innych okolicznościach dziwne i jakby nie na miejscu – wirowały jak skrzydła ptaka. Pomimo znacznej tuszy zwinnie zsuwała się do wody i tyle ją widzieliśmy.
Możecie mi nie wierzyć, ale był czas, kiedy Płetwa pobiłaby z kretesem sprawnych pływaków. Pruła jak strzała; nawet delfin z trudem wytrzymałby jej tempo. Liszaj darzył ją głęboką nienawiścią, gdyż w wodzie sam wyglądał przy niej jak kaleka, co nie dawało mu spokoju, bo chciał za wszelką cenę pokazać, że nie dorastamy mu do pięt. Mogłem mu powiedzieć, że nie ma szans z Płetwą, która z uśmiechem pokonywała długości, a rude włosy sunęły za nią niczym warkocz komety. Pozostali trzymali się z daleka; dla kogoś, komu pozostało w życiu równie mało przyjemności jak mnie, był to wspaniały widok. Ponieważ jeśli ktokolwiek z nas mógł pokazać figę Temu na Górze, była to właśnie Płetwa, ze swoim delfinim uśmiechem, obłymi kształtami, wdzięcznie i niezmordowanie pokonująca długości turkusowego basenu.