Выбрать главу

Lecz Płetwa skrywała pewną tajemnicę. Odgadłem to pierwszy, gdyż obserwowałem ją najuważniej, podziwiając jej grację oraz niezachwiany hart i pogodę ducha. Na wózku wyglądała po prostu jak kolejna pokraka, lecz w wodzie czuła się jak u siebie w domu. Człowiek był prawie skłonny uwierzyć, że to tamci – opiekunowie i pielęgniarki, ze swoją litością i maskowaną pogardą – stanowili wybryk natury, podczas gdy Płetwa reprezentowała nową i cudowną linię ewolucji, prowadzącą nas z powrotem do morza, którego, po prawdzie, nigdy nie powinniśmy byli opuszczać.

Wyczytałem to w jej oczach. Nie od razu, dopiero gdy ich rywalizacja przybrała na sile i stała się bardziej agresywna. Początkowo wyglądało to na grę. Płetwa traktuje wszystko jak zabawę – ale taką, której stawka jest tajemnicza i niewypowiedziana, a między zawodnikami tworzy się groźne napięcie.

Jej rywalem był, oczywiście, Liszaj. Od szyi w górę wyglądał jako tako, a ciało, choć guzowate i podobne do worka z kartoflami, miał jędrne i muskularne. Może to ją pociągało, a może jego furia, gorzka demonstracja rzekomej wyższości oraz fakt, że pragnął prześcignąć własną niedoskonałość i dobić do brzegu normalności. Mogłem mu powiedzieć, że to na nic, ale ten typ nigdy nie słucha. I tak, im dłużej na nich patrzyłem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że między Płetwą a Liszajem coś się dzieje, przepływa jak rtęć, jak trucizna.

Zacznijmy od tego, że jej dokuczał. To było niemiłe, a co więcej, sprzeczne z naszymi zasadami. Nie myślcie sobie, że jako banda cudaków nie mamy zasad; „żadnych wyzwisk” jest chyba najważniejszą z nich. Lecz Liszaj nie należał do naszego grona, w związku z czym nie obowiązywały go żadne reguły. I tak zaczęły się wyzwiska, nie tylko zwyczajowe „Płetwa”, ale inne, okrutniejsze. Była czuła na punkcie swojej wagi, co natychmiast wykorzystał, nazywając ją kluchą, wielorybem, słonicą itp.

Dokuczał jej z powodu włosów, długich, rudych i prześlicznych, oraz zwinnych kikutów stóp podkutych zrogowaciała podeszwą. Wymyślił sobie, że śmierdzi (co było nieprawdą) i na jej widok zatykał nos, szydząc z uciechą: „Hej, czuję rybę. Nie sądzicie, że tu jedzie tranem?”. A delfini uśmiech Płetwy gasł, szarobłękitne oczy powlekały się mgiełką i pływała nie dla przyjemności, ale żeby zagłuszyć ból wywołany słowami Liszaja.

Dręczył ją też z powodu kalekich kończyn.

– Spójrzcie na to – oznajmiał dźwięcznym głosem. – Popatrzcie na tego wieloryba. Co to w ogóle ma być? Kobieta? Ryba? Czy ktoś może mi powiedzieć?

Raz czy dwa próbowałem przemówić mu do rozsądku.

– Odczep się od niej, stary – rzekłem, kiedy zaczął kolejną tyradę. – Na miłość boską, daj jej spokój.

Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby.

– Zjeżdżaj – odparł. – A ty co, jej brat? -1 odpłynął, głośno rozchlapując wodę, bo jego zdaniem tak należało. Tym sposobem mógł zaprezentować swoje nogi – chude, lecz nietknięte chorobą – i opryskać nieszczęśników, którzy mieli pecha dzielić z nim wtorkowy pobyt na basenie.

Pewnego dnia zagadnąłem Płetwę, kiedy wszyscy siedzieliśmy w brodziku – oprócz Liszaja, który rzucał się w wodzie jakby w nadziei, że w końcu wyskoczy ze skóry i na powrót dołączy do ludzkości.

– Nie przejmuj się, mała – powiedziałem. – Jest okropny i nikt go nie lubi. – To była prawda; Liszaj zalazł za skórę każdemu, nawet Jessie, słodkiej jak kotek bez pazurów, której nikt, nawet najbardziej złośliwe staruchy, nie miał by serca dokuczać.

– To nie jego wina – odparła łagodnie, spoglądając w stronę basenu. – On cierpi. Tylko popatrz, jak pływa. Skrzywdzono go; potrzebuje pomocy. Szkoda tylko, że sam o tym nie wie.

– Wszyscy zostaliśmy pokrzywdzeni przez los – odpowiedziałem cierpko – a mimo to nie skaczemy sobie do oczu. Powiedz, co ty mu zrobiłaś? Jakie ma prawo cię obrażać? – Ale Płetwa obdarzyła mnie tylko delfinim uśmiechem i nadal patrzyła na samotnego pływaka, który młócił wodę rękami i nogami, łapczywie chwytając oddech. Wówczas zrozumiałem, że Ten na Górze jednak dopiął swego, ponieważ Płetwa zakochała się po uszy w Liszaju – wprost nie mogła oderwać od niego oczu – co wstrząsnęło mną nie do opisania. Jak to możliwe, rozmyślałem, podczas gdy woda bulgotała wokół moich niezdatnych do niczego nóg. Płetwa, zagubione ogniwo między nami a lepszym, bardziej zaawansowanym gatunkiem, i Liszaj – Liszaj, na miłość boską?

– O nie – mruknąłem, bardziej do siebie niż do niej. – Tylko nie on. – Ponieważ gdyby się dowiedział, zgnębiłby ją doszczętnie, dosłownie wdeptał w ziemię, gdyż w jego sercu nie było miejsca ani na współczucie, ani na miłość. Nie mam pojęcia, na co liczyła – a niewątpliwie na coś liczyła, widziałem to gołym okiem – była jednak tak słodka (poza tym sam byłem chyba trochę zakochany), że miałem w jej imieniu nadzieję, iż to szaleństwo wkrótce minie, Liszaj znajdzie sobie inny basen (albo nawet wyzdrowieje), a ona przestanie tak na niego patrzeć. Nikt bowiem nie umie gorzej dochować tajemnicy niż zakochana kobieta, ten sekret zaś nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego.

Mniej więcej w tamtym okresie przestałem na pewien czas odwiedzać ośrodek. Wypadek częściowo zrujnował mi jedno płuco, co zaowocowało niezwykłą podatnością na infekcje. Może za długo siedziałem na basenie albo wykluł się kolejny szczep wirusa grypy; tak czy inaczej zapalenie płuc przykuło mnie do łóżka na sześć tygodni i zmusiło do rekonwalescencji przez kolejne trzy.

Brakowało mi ośrodka, a ponieważ wpatrywanie się w mokrą plamę na szpitalnym suficie nie należy do szczególnie pasjonujących zajęć, siłą rzeczy oddałem się rozmyślaniom na temat Płetwy i Liszaja. Byłem ciekaw, co u nich słychać i na czyją stronę przechyliła się szala zwycięstwa.

Nie robiłem tego bez przerwy (przez większość czasu kaszlałem ile wlezie), kiedy jednak choroba nieco ustąpiła, myśl o Płetwie zaczęła budzić we mnie rosnący niepokój. Wspominałem dziwny wyraz jej oczu oraz spojrzenie Liszaja, który obserwował dziewczynę jak rekin szukający miękkiego podbrzusza delfina upatrzonego na ofiarę. Przeczucie, że przyjaciółce grozi coś złego, stopniowo przerodziło się w niezbitą pewność.

Moja opiekunka – stażystka o imieniu Sophie – to poczciwa dziewczyna. Któregoś dnia przedstawiłem jej swoje obawy; dla świętego spokoju zgodziła się zajrzeć do ośrodka i zdać mi relację z bieżących wydarzeń. Przyniosła niepokojące wieści. Płetwa zniknęła. Mątwa – facet z trzema nogami – twierdził, że nie widziano jej od kilku tygodni, a Liszaj panoszył się jak kogut w kurniku, królując w basenie niczym pokraczny Neptun wśród kalekich dworzan.

Najgorsze zaś było to, dodał Mątwa, że przed zniknięciem Płetwy między nią a Liszajem wytworzyła się swoista zażyłość. Bynajmniej nie w sensie pozytywnym – nadal wyzywał ją i dręczył jak poprzednio – po prostu zaczęli chować się po kątach i przesiadywali w brodziku do hydroterapii (czego Liszaj nigdy wcześniej nie robił) lub w saunie. „Para jak z samowara”, prychnął z uśmieszkiem Mątwa, choć wyglądało na to, że nie łączy ich nic prócz rozmowy prowadzonej cichymi, żarliwymi głosami.

– Pewnie twoi przyjaciele znaleźli wspólny język – pocieszyła mnie Sophie podczas wieczornej kąpieli. Mimo to nie byłem pewny; Sophie nie widziała drapieżnego wzroku Liszaja ani tęsknoty w oczach Płetwy. Poza tym była młoda, ładna i miała wszystko na swoim miejscu, dlatego nie mogła zrozumieć sił, które nami targały.

Osoby zdrowe w dobrej wierze robią z nas świętych; zakładają, że cierpliwością i zrozumieniem wykroczyliśmy poza własne kalectwo, chwalą nasze dążenie do normalności i zachwycają się miernymi osiągnięciami. Nie podejrzewają, że kaleka może być równie bezwzględny i głupi tudzież kłamliwy i nikczemny jak człowiek o zdrowych rękach, nogach i sercu.