Выбрать главу

Tak właśnie było z Liszajem. Kilka tygodni później poznałem prawdę, a przynajmniej znaczną jej część. Nie ma istoty równie ślepej ani bezbronnej jak zakochana kaleka; Liszaj musiał odgadnąć tajemnicę Płetwy i wykorzystał to na swój użytek.

Ona sama nigdy o tym nie mówi; właściwie w ogóle nie mówi, lecz widziałem, jak tęsknie patrzy na turkusową wodę ze swego specjalnie dostosowanego wózka. Protezy na nogach i rękach nadal sprawiają jej ogromny ból. Opiekun Płetwy utrzymuje, że tak już zostanie, gdyż kości, do których dołączono stalowe słupki podtrzymujące protezy, są nienaturalnie miękkie, bardziej jak rybia chrząstka niż ludzka tkanka. Kikuty – owe dziwnie delikatne skrawki ciała z paznokciami i zrogowaciałymi podeszwami – zniknęły, lecz pomimo skomplikowanych zabiegów chirurgicznych lekarze dają dziewczynie szanse na jedynie minimalną sprawność. Jej waga stanowi tylko częściowy problem; czynnikiem najistotniejszym jest niezwykła budowa, nienaturalna krzywizna kręgosłupa i łączenia szczątkowych kończyn (z których większą część usunięto, żeby przygotować miejsce pod protezy). A jednak ma, czego chciała: nogi i ramiona różowe jak u lalki oraz balkonik, na którym sunie bolesnymi, orientalnymi kroczkami na krawędź basenu, gdzie godzinami obserwuje niezdarne pląsy współtowarzyszy. I Liszaja, gładkiego i nijakiego, który jak rekin pruje wodę, nie oglądając się na nią ani na kogokolwiek innego.

Płetwa naturalnie nie może już pływać, choć czasem wchodzi do brodzika. Trzy pielęgniarki lokują dziewczynę w wodzie; muszą to robić bardzo ostrożnie, gdyż operacja trwale zaburzyła jej zmysł równowagi. Pozostawiona bez opieki dziewczyna może się utopić.

Dlaczego to zrobiła, nie wie nikt. Liszaj nigdy nie zabiera głosu w tej sprawie, choć raz czy dwa widziałem, jak na nią patrzy. A któż może wiedzieć, jakie myśli kryją się w głowie dziewczyny, nieruchomej w plastikowo-metalowej kołysce wózka? Któż wie, co obiecał jej w zamian za duszę?

Mogę się jedynie domyślać. Nieodparcie nasuwa mi się historia opowiadana przez dziadka w czasach, kiedy wszyscy byliśmy młodzi, wolni i kompost mentis; historia o małej syrence, która tak bardzo zakochała się w ludzkim księciu, że była skłonna poświęcić wszystko, byle tylko znaleźć się blisko niego. A zatem (Ten na Górze lubi takie paradoksy) zawarła układ, w myśl którego oddała swój syreni głos i prześliczny rybi ogon w zamian za stopy – chociaż każdy krok kosztował ją niewypowiedziane męczarnie, straciła głos i nie mogła poskarżyć się ani słowem – po czym opuściła bezpieczne zacisze swego żywiołu i wyszła na ląd, aby odnaleźć ukochanego.

Lecz miłość nie obejdzie się bez ofiar. Książę znalazł kobietę swego życia, gładkolicą księżniczkę ziemskiego królestwa, i syrenka umarła w samotności, okaleczona i niema, niezdolna do powrotu do rodziny ani nawet do płaczu.

Co jej obiecał? Jak to wyraził? Powtarzam, mogę się wyłącznie domyślać. Wiem tylko, że wtorki nie są już takie same. Uleciała radość i magiczny nastrój; ot, parada brzydali. I chociaż woda nadal jest turkusowa, a w pogodne dni słońce prześwieca przez przeszkloną ścianę niczym wyraz błogosławieństwa bożego, nie postrzegamy tego tak jak kiedyś. Ponieważ na tym basenie Płetwa nie była równie dobra jak zdrowi ludzie; była od nich lepsza, lepsza o głowę, będąc przy tym jedną z nas.

Czasem tylko, kiedy noce robią się dłuższe i zimniejsze, a moje płuca nie radzą sobie z przetwarzaniem powietrza, zastanawiam się, czy istotnie tak było. I choć nie należę do poszukiwaczy prawd wiekuistych, odnoszę wrażenie, że Ten na Górze rozmyślnie zniekształcił matrycę Nas na Dole, umieszczając w niej coś w rodzaju czujnika reagującego na przejaw samowoli, takiej jak nadmierna radość lub nadzieja. Zagrzebawszy go dość głęboko, aby uniemożliwić jakąkolwiek interwencję z zewnątrz, pogrążył się w oczekiwaniu, aż świat obierze własny kurs. I czeka, uśmiechnięty jak rekin, z tajnym zamysłem w głowie.

Każdy wtorek jest w ośrodku rekreacji Dniem Dziwoląga. Lecz my właściwie przestaliśmy korzystać z basenu. Siedzimy, obserwując w milczeniu Liszaja. Pływa tam i z powrotem, obłąkańczo machając kończynami i rozchlapując wodę. W ciągu kilku ostatnich tygodni stan jego skóry uległ znacznej poprawie; dyrekcja poinformowała go nawet, że nie musi już przychodzić we wtorki. On jednak przychodzi nadal, jakby mógł przez to udowodnić coś sobie i nam. Milczy. Lecz czasem w akwariowej ciszy basenu, wśród pluskania i oddechów samotnego pływaka słyszę coś, co przypomina szloch, a za barwionymi szkłami okularów pływackich dostrzegam strużki wody, które mogą, ale nie muszą być skroploną parą. Co nie znaczy, że to ma jakiekolwiek znaczenie; zgodnie ze słowami Płetwy Liszaj nosi w sobie skazę, defekt, który nie nadaje się do naprawy.

W każdy wtorek pływa w pustym basenie, czerwony na twarzy, nogi młócą wodę, a płuca proszą o zmiłowanie. Ale już nigdy jej nie dogoni. I w każdy wtorek o godzinie drugiej po południu zgrupowani na wózkach niczym pluton egzekucyjny, patrzymy, jak wychodzi z wody. Ci z nas, którzy są jeszcze kompost mentis, spoglądają nań, mieląc w kółko jedno i to samo słowo; pozostali tylko patrzą. Mija nas z nieznacznie pochyloną głową, uparcie patrząc przed siebie, a długie, chude nogi niosą go coraz dalej od basenu, w kierunku pryszniców.

Nikt nie wie, po co przychodzi ani co myśli, powracając do świata rzeczywistego. Może z wyjątkiem Płetwy, ale ona nie powie. Obserwuje go przez rudą woalkę włosów (cudownych włosów, które w innym życiu mogły należeć do syreny) i odczekawszy, aż pozostali opuszczą basen, odwraca się i odchodzi chwiejnie na nowych, różowych stopach, milcząca jak zawsze.

Ryba

W Neapolu mówią: spędzisz tu noc, a znienawidzisz to miejsce; zostaniesz tydzień, a je pokochasz; zostaniesz dłużej, a już nigdy go nie opuścisz. Jest to opowiadanie ku przestrodze.

Melissa i Jack byli małżeństwem niespełna tydzień, a już im się nie układało. Wesele okazało się spełnieniem marzeń oblubienicy: pięciuset gości, wiązanki białych róż, dwa karaty w żółtym złocie, tort zaprojektowany z większą wprawą architektoniczną niż większość biurowców oraz dwadzieścia cztery skrzynki (najtańszego) szampana. Wszystko zostało opłacone przez rodziców panny młodej i uwiecznione przez najdroższego fotografa w South Kensington.

Mimo to po trzech dniach miesiąca miodowego Jack wyczuwał w ukochanej pewne rozdrażnienie.

Przecież to nie jego wina, że hotel okazał się mały, ulice zatłoczone, a podczas pierwszego spaceru Melissie skradziono torebkę. Nie ponosił też odpowiedzialności za to, że większość restauracji neapolitańskich wykazywała całkowity brak szacunku – czy wręcz zrozumienia – dla wegetarianizmu Melissy, jej skazy białkowej, a przede wszystkim niechęci do produktów pszennych. Pomimo trzydniowej przymusowej głodówki brzuch Melissy wzdął się tak bardzo, że tutejsze kobiety (do obrzydzenia przyjazne) pukały weń znacząco, pytając łamaną angielszczyzną o spodziewaną datę narodzin bambino.

Jednak to właśnie Jack (w jednej czwartej neapolitań – czyk po kądzieli) wybrał owo miejsce na ich miesiąc miodowy. Jako student spędził tu trzy tygodnie i miał mnóstwo czasu (jak zaznaczyła Melissa), żeby poznać to cholerne miejsce.

Melissa była dwudziestosześciolatką o urodzie będącej wynikiem połączenia młodości, szykownego ubioru, kosztownych zabiegów dentystycznych oraz nadmiaru wolnego czasu. Nie miała ambicji zawodowych, za to jej rodzina posiadała wręcz nieograniczone koneksje; ojciec był właścicielem sieci supermarketów, matka córką lorda Jakiegośtam. Jack, młody i zdolny doradca finansowy z City, obdarzony srebrnym lexusem, urodą południowca odziedziczoną po babce oraz dyrektorską skłonnością do tycia w okolicy brzucha, postrzegał ich związek jako doskonałe połączenie interesu i przyjemności.