Jednakże w Neapolu sprawy przybrały niespodziewany obrót. Melissie nic się nie podobało: ulice, zapachy, urwisy na skuterach, targowiska, kutry, złodzieje, sklepy. Natomiast Jack był w siódmym niebie. Wszystko budziło jego zachwyt: wąskie uliczki, pranie rozwieszone na powykrzywianych balkonach, ludzie, sprzedawcy uliczni, kawiarnie, wina, jedzenie. Zwłaszcza jedzenie. Nigdy tak naprawdę nie znał swojej włoskiej rodziny poza babcią, która umarła, kiedy był małym chłopcem. Pamiętał tę energiczną, krągłą kobietę z włosami upchniętymi pod czarną chustą, która większość życia spędziła w kuchni, zajęta przyrządzaniem grillowanych bakłażanów, ravioli ze świeżych grzybów, tagliatelle z truflami oraz małych pizz z sardelą, które pachniały morzem i smakowały niczym esencja słońca.
Od początku pobytu towarzyszyło mu niejasne uczucie ulgi, niezmącone nawet wiecznym utyskiwaniem Melissy, przekonanie, że oto po latach wygnania wreszcie wraca do RYBA domu. Bolało go niezadowolenie Melissy, tym bardziej, że podkreślała to przy każdej okazji.
– W ogóle nie chciałaś tu przyjeżdżać – odezwał się, kiedy w zwarzonych humorach przebierali się do kolacji.
– Pewnie, że nie – odburknęła małżonka. – Jesteś potwornym sknerą. Dizzy Flore- Harrington w czasie miesiąca miodowego miała dla siebie całą wyspę na Pacyfiku, India Scott-Parker pojechała z całym towarzystwem w Himalaje, a Humphrey Pulitt-Jones zabrał narzeczoną na biegun południowy. O czym opowiem przyjaciołom? Że pojechałam do Neapolu i od razu skradziono mi torebkę?
– Daj spokój, kochanie – powiedział Jack, siląc się na spokój. – Przecież i tak nie miałaś w niej pieniędzy.
Melissa rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– To była wieczorowa torebka Lulu Guinness – odrzekła ostrym tonem. – Miała wartość kolekcjonerską!
– No tak. – Sprzeczka kompletnie nie miała sensu. Na wet nie zapłaciła za tę torebkę, pomyślał z goryczą Jack.
Pod tym względem Melissa przejawiała iście królewskie upodobania. Z tą różnicą, że królowa miała własne pienią dze, nawet jeśli ich przy sobie nie nosiła. Pojednawczo rozłożył ręce. – Kupimy ci inną torebkę – powiedział, usiłując nie myśleć o kosztach w postaci nieustannych przeprosin, prezentów oraz zakupowych szaleństw. – Tylko nie krzycz.
W tych starych budynkach ściany są okropnie…
– Tylko mi znowu nie wciskaj, jakie to wszystko interesujące! – wrzasnęła Melissa, nie zważając na jego słowa. – Żebracy i kieszonkowcy na każdym rogu, wszędzie wisi pranie, żadnych porządnych sklepów, a jeśli jeszcze raz zobaczę cholerną pizzerię… – W tym momencie rozległ się stu kot, jakby ktoś walił butem o ścianę.
– Spójrz na to obiektywnie, skarbie – łagodził Jack. – Skąd mogłem wiedzieć, że z dnia na dzień staniesz się zago rzałą wegetarianką i przeciwniczką węglowodanów. Skoro musisz przestrzegać tych modnych diet…
– Dietetyk powiedział, że mam nietolerancję!
– Cóż, chyba od niedawna. Jeszcze trzy tygodnie temu jadłaś wszystko.
Melissa popatrzyła na niego ze złością.
– Dobrze wiesz, że od pszenicy dostaję wzdęcia. Poza tym cywilizowani ludzie nie jedzą mięsa. To w zasadzie morderstwo.
Jack, który od czasu do czasu lubił zjeść stek (i od trzech dni miał nań wielką ochotę), poczuł, że czerwienieje na twarzy.
– Jakoś nie zauważyłem, żebyś na weselu stroniła od sałatki z kurczaka.
– Kurczak to nie mięso – odparowała Melissa – tylko drób.
– Faktycznie, ale ze mnie głupek. Drób. Przecież to słynne warzywo.
– Przestań, Jack! To, że sam jesz jak dzikus…
– A ryby? Możesz jeść ryby? Wiesz, jesteśmy w Neapolu, restauracji rybnych nie brakuje…
– Mogę jeść ryby – odrzekła Melissa. – Po prostu za nimi nie przepadam i tyle.
– Jednym słowem ryba awansowała na warzywo? Fajnie.
Poza tym to afrodyzjak. Może powinnaś spróbować.
Oczy Melissy wezbrały łzami.
– Czasem myślę, że powinieneś urodzić się rybą, Jack – powiedziała, odwracając się plecami. – Zimnokrwisty, śliski i głupi.
Była to ich pierwsza kłótnia małżeńska. Jack robił sobie wyrzuty – w pracy rzadko tracił panowanie i podobna bez – kompromisowość była do niego niepodobna. Niepodobna i całkowicie nieprzydatna, stwierdził w duchu; ostatecznie małżeństwo stanowiło pierwszy etap długofalowego planu, którego powodzenie w dużej mierze zależało od dobrego nastawienia Melissy i jej rodziny. Spójrz na to od tej strony, pomyślał, po co wszczynać kłótnię, skoro za chwilę trzeba się kajać? I to z jakiego powodu! Na miłość boską, jakie znaczenie ma jadłospis Melissy? Sam Jack lubił dobrze zjeść, co starannie ukrywał w pracy, gdzie koledzy żywili się chyba tylko kawą i papierosami. Tutaj jednak udawanie kosztowało go więcej zachodu. Być może z powodu jego włoskiej krwi. Albo neapolitańskiego powietrza, przesyconego zapachem benzyny, popiołu, soli, oleju oraz smażonego czosnku (przypominającego woń seksu, innej pasji, której Melissa również zdawała się nie podzielać). Nie ma sensu wyładowywać na niej złości, doszedł do wniosku. Tak czy inaczej, im szybciej się pogodzą, tym wcześniej zjedzą kolację.
Pomimo starań przywrócenie romantycznego nastroju zajęło mu blisko godzinę. Casa Rosa, mała portowa restauracja, nie zasługiwała na miano wytwornego lokalu, lecz po namyśle Melissa uznała łaskawie, że być może znajdzie tu coś dla siebie. Odrzuciwszy propozycję grzanek z sardelą, pasty caponata, pancetty, risotta z owocami morza, smażonych kalmarów oraz pizzy z leśnymi grzybami, zamówiła wreszcie skromną porcję grillowanego okonia morskiego (bez tłuszczu i sosu) oraz sałatę z dresingiem w osobnej miseczce.
Za to Jack był głodny jak wilk, czy to na skutek stresu, czy też morskiego powietrza. W mgnieniu oka spałaszował tuzin ostryg, solidną porcję homara oraz dwie barweny w ostrym zielonym sosie. O ósmej restauracja wciąż była prawie pusta – tłok robił się zazwyczaj koło dziewiątej albo dziesiątej – i pulchna, wesoła kobieta, która przynosiła talerze, czujnie acz nieco natrętnie kręciła się w pobliżu, pilnując, by nie zabrakło im chleba czy wina. Kiedy zabierała puste talerze Jacka, jej okrągła twarz pojaśniała z aprobatą.
– Dobre, tak?
– Bardzo dobre. – Z uśmiechem popuścił paska. – Buonissimo.
– Ja dziś rano złapać barwena. Wszystka ryba – prosto z wody.
Jack dostrzegł kątem oka, że Melissa marszczy brwi. Prawie nie tknęła kolacji, tylko przesunęła sałatę z jednego końca talerza na drugi. Pulchna kobieta też to zauważyła i jej ożywiona twarz przybrała beznamiętny, kamienny wyraz.
– Moja ryba była dość sucha – oświadczyła Melissa, odkładając sztućce.
Nieruchoma twarz drgnęła. Okolona ciemnymi włosami głowa podskoczyła jak boja. Pulchna kobieta (zapewne Rosa we własnej osobie) pośpiesznie zebrała talerze i odeszła przygarbiona.
– Nie musiałaś tego mówić – powiedział Jack, odprowadzając ją wzrokiem. – Przecież sama chciałaś danie bez tłuszczu. – Jego ryba dosłownie pływała w oleju i kaparach; zgarnął resztki sosu ostatnią kromką oliwkowego chleba.
Melissa popatrzyła na niego z ukosa.
– To, że ty się opychasz, nie znaczy, że muszę robić to samo. Spójrz na siebie. Od przyjazdu przytyłeś co najmniej trzy kilo.
Jack wzruszył ramionami i dolał wina. Melissa ledwie zamoczyła usta. Rosa wyszła z kuchni, niosąc dwa talerze i misę z pokrywą.
– Danie specjalne – powiedziała z niepewnym uśmiechem, stawiając naczynia na stole.