– Przecież niczego więcej nie zamawialiśmy – zaoponowała Melissa.
– Danie specjalne – powtórzyła kobieta, po czym zdjęła pokrywę z glinianego naczynia, uwalniając pikantną, aromatyczną woń. Na talerzu spoczywały kawałki ryby otoczone dużymi krewetkami, małżami, przegrzebkami oraz tłustymi, brązowymi sardelami sycylijskimi. Było tam białe wino, liście laurowe, oliwa z oliwek, świeża pietruszka, czosnek oraz chilli; za obłokiem pary widniało pospolite, sympatyczne oblicze Rosy, lekko zaróżowione w nadziei i oczekiwaniu, z nieśmiałym uśmiechem błądzącym na ustach.
– Ale przecież my niczego… – zaczęła Melissa.
Jack wpadł jej w słowo.
– Wspaniale – powiedział głośno. – Na pewno skosztuję.
Melissa patrzyła, jak Rosa nakłada jej mężowi kopiastą porcję.
– Więcej chleba, tak? – spytała Rosa. – Mamy oliwkowy, orzechowy, sardelowy…
– Cudownie – odparł Jack.
Kiedy Rosa znikła w kuchni, Melissa zwróciła się do ukochanego.
– Co ty wyprawiasz?
– Złożyłaś skargę – odpowiedział Jack.
– I co z tego?
– To, że ona jest neapolitanką. Gościnność zmusza ją, żeby ci to wynagrodzić.
– Co za idiotyzm – oświadczyła Melissa. – Nie wezmę tego do ust.
– Wobec tego zjem wszystko sam – odparł Jack. – Nie mogę zlekceważyć jej uprzejmości. – Wiedział od babki, że odmowa poczęstunku to najgorsza zniewaga. Rosa boleśnie odczuła krytyczną uwagę Melissy i odrzucenie jej przeprosin byłoby niewybaczalne.
– Daj spokój – rzekła wzgardliwie Melissa. – Po prostu szukasz wymówki, żeby się nażreć. Zobaczysz, że każe nam za to zapłacić. Chyba nie liczysz na jej wspaniałomyślność, co?
Jack wepchnął do ust solidną porcję ryby ociekającej tłuszczem, winem i przyprawami.
– Pyszności – powiedział prowokująco i Rosa, która właśnie przyniosła chleb, poróżowiała z zadowolenia. Pomimo znacznej tuszy emanowała niezwykłym czarem: skóra o barwie kawy z mlekiem nie miała najmniejszej skazy; z upiętego luźno koka wystawały pojedyncze kosmyki lśniących kruczych włosów. Piersi uwypuklające się pod czystym, białym fartuchem przypominały puchowe poduszki, a kiedy pochyliła się, żeby podać Jackowi dokładkę, podchwycił rześką woń wanilii i chleba.
– Spójrz na siebie – powiedziała ściszonym głosem Melissa, kiedy pustą skorupą małża czerpał sos i wlewał do ust. – Myślałby kto, że nie jadłeś od tygodnia.
Jack wzruszył ramionami i oderwał głowę krewetki. Mięso było różowe i soczyste, nasączone winem i przyprawione oliwą.
– Obrzydliwość – oznajmiła Melissa, kiedy wyssał sok z głowy krewetki i odłożył pancerz na bok talerza. – Jesteś obrzydliwy. Chcę wracać do hotelu.
– Jeszcze nie skończyłem. Chcesz, to idź.
Melissa nie odpowiedziała. Jack doskonale wiedział, że bez niego nigdzie się nie ruszy: Neapol w dzień budził jej lęk, a w nocy nieopisaną zgrozę. Zacisnęła usta (nie był to przyjemny widok – stwierdził Jack, zabierając się za rybę – gdyż w ten sposób łudząco przypominała własną matkę) i przez kilka minut siedziała w milczeniu, z miną cierpiętnicy, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na męża, co zresztą bardzo mu odpowiadało.
W rogu pomieszczenia Rosa układała owoce w dużej glinianej misie. Upał w kuchni wymalował kolory na jej policzkach; wyglądało to bardzo oryginalnie, niczym rumieniec dojrzałej brzoskwini. Z uśmiechem popatrzyła w kierunku Jacka (chwilę po tym, jak zlustrował z uznaniem krągły zarys pośladka pod opiętą spódnicą), który uświadomił sobie ze zdumieniem, że ma przed oczami młodą kobietę. Początkowo wziął ją za osobę w średnim wieku, teraz jednak zobaczył wyraźnie, że jest w wieku Melissy, może młodsza. Stwierdził też, że sama Melissa wygląda na bardzo zmęczoną, ma suchą skórę ze śladami poparzeń od słońca, a między wyskubanymi brwiami rysuje się sroga, podwójna zmarszczka, dodatkowo ją postarzając. Bardziej żylasta niż szczupła, przypominała przypieczonego kurczaka. Wiedział, że przed ślubem schudła, z rozmiaru dziesięć przeszła na osiem: głęboki dekolt obnażał połać zwiotczałej skóry, spod której przebijał zarys kości.
Poniewczasie odkrył, że wypychała stanik żelowymi wkładkami; tak zwanymi filetami. Wzdrygnął się na wspomnienie tamtej chwili. Doznał wówczas swoistego szoku, zawsze lubił kobiety hojnie wyposażone przez naturę. Następnie obrócił to w żart, który niestety nie spodobał się Melissie. Ciekawe, czy filety kwalifikują się jako mięso czy drób, przeszło mu przez myśl. Dolewając sobie wina, stwierdził, że opróżnił butelkę.
Zjadł do końca potrawę oraz niemal cały chleb. Kiedy Rosa przyszła po talerze, jej twarz promieniała.
– Dziękujemy – powiedziała ozięble Melissa.
– Dobre?
– Wspaniałe – odparł Jack.
– Może deser, tak? Kawa?
– Poproszę o rachunek – zażądała Melissa.
Rosa wyglądała na nieco dotkniętą.
– Deser nie? Mamy tiramisu, torta delia nonna i…
– Nie, dziękujemy. Proszę przynieść rachunek.
Cała ona, pomyślał Jack, czerwony na twarzy. Myśli wyłącznie o sobie, kompletnie nie bierze pod uwagę potrzeb innych ludzi. Zresztą wcale nie miała zamiaru sama zapłacić; kwestia wspólnego rachunku bankowego wywołała kiedyś takie poruszenie i wrzawę, że Jack przezornie odstąpił od tematu, odkładając go na czas bliżej nieokreślony.
– Poproszę o deser – powiedział głośno. – Do tego grappę i espresso.
Na pobladłej, ściągniętej twarzy Melissy malowała się furia. Policzki Rosy czerwieniały jak maki w słoneczny dzień.
– Menu? – spytała.
Pokręcił głową.
– Lubię niespodzianki.
Przy kawie, której w ogóle nie tknęła, Melissa świdrowała Jacka szklistym, rozzłoszczonym spojrzeniem.
– Robisz to specjalnie – syknęła.
– Dlaczego tak sądzisz? – spytał Jack, popijając grappę.
– Niech cię diabli, Jack, ja chcę stąd wyjść!
Wzruszył ramionami.
– Jestem głodny.
– Jesteś świnią.
Drżał jej głos. Zaraz się rozpłacze. Po co ja to robię, pomyślał z nagłym zdumieniem Jack. Tyle się namęczył, żeby zdobyć Melissę, dlaczego jej to robi? Dlaczego robi to sobie? Owa myśl utkwiła mu w głowie niczym bryła lodu pośrodku rozmiękłego creme brulee; Jack odstawił kieliszek z niejasnym podejrzeniem, że dosypano mu coś do jedzenia. Melissa spoglądała na niego z nienawiścią w niebieskich oczach, zaciśnięte usta wyglądały jak cienka kreska.
– Dobrze. Pójdziemy.
Ależ ona jest brzydka, pomyślał. Te wytapirowane farbowane włosy. Korony na zębach. Chuda szyja, wyciągnięta jak linowa drabina aż po filety upchnięte w kosztownym staniku La Perlą. Rosa wyszła z kuchni, miękka, jasna i promienna. Postawiła tacę i przeniosła na Jacka roziskrzone spojrzenie, bursztynowoczekoladowych oczu.
– Po deserze – dodał bezwiednie.
Melissa zesztywniała. Pochłonięty widokiem Rosy Jack prawie o niej zapomniał. Zrozumiał, że gospodyni przyniosła mu nie jeden, ale wiele deserów: malutkie porcje wszystkich pozycji specjalnego menu. Było tam tiramisu oproszone czekoladą i rozkosznie wilgotne, cytrynowa polenta i czekoladowe risotto, cieniutkie płatki migdałów, kokosowe makaroniki, gruszkowe tarteletki, lody brzoskwiniowe oraz mocno przyprawione waniliowe brulee z pokruszonymi migdałami i miodem.
– Chyba żartujesz – szepnęła rozwścieczona Melissa.
Jack puścił jej słowa mimo uszu i z lubością oddał się degustacji. Towarzyszyło mu narastające uniesienie. Rosa obserwowała go z matczynym uśmiechem; ręce splecione na piersi przypominały anielskie skrzydła. Jakim cudem uznał, że jest brzydka: była olśniewająca, dojrzała niczym truskawka w pełni lata, zmysłowa jak bita śmietana. Przeniósł wzrok na kobietę siedzącą naprzeciw z kwaśną miną, usiłując przypomnieć sobie, co ona tu robi; miało to jakiś związek z pieniędzmi, perspektywami i interesem. Nieważne, Jack znowu pogrążył się w świecie smaków i aromatów, będących dziełem wspaniałej neapolitanki.