Выбрать главу

Nazywał się „Joanna", jego właściciel miał dużą czerwoną głowę z beretem na czubku, ale nie był ubrany w mundur z mnóstwem złotych galonów — a tak liczyłem, że opowiem o tym chłopakom w szkole po powrocie z wakacji, ale to nic, i tak im opowiem, no bo co, kurczę blade!

— Jak tam, kapitanie — zapytał pan Lanternau — wszystko gotowe do rejsu?

— To państwo są tymi turystami, którzy jadą na Wyspę Mgieł? — zapytał właściciel, no i wsiedliśmy na statek. Pan Lanternau stanął pośrodku i zawołał:

— Zdjąć cumy! Postawić żagle! Cała naprzód!

— Niech pan się tak nie wierci — powiedział tata— powrzuca pan wszystkich do wody!

— Och, tak — dodała mama — niech pan będzie ostrożny, panie Lanternau.

A potem zaśmiała się cicho, ścisnęła mnie bardzo mocno za rękę i powiedziała, że

„nie trzeba się bać, kochanie". Ale ja, opowiem to w szkole po wakacjach, i tak nigdy się nie boję.

— Proszę się niczego nie bać, droga pani — powiedział pan Lanternau do mamy —

ma pani na pokładzie starego marynarza!

— Pan był marynarzem? — zapytał tata.

— Nie — odpowiedział pan Lanternau — ale mam w domu na kominku mały żaglowiec w butelce!

Roześmiał się głośno i mocno klepnął tatę w plecy.

Właściciel statku nie postawił żagli, jak prosił pan Lanternau, bo na statku nie było żagli. Był silnik, który robił pyrpyrpyr i pachniał tak samo jak autobus, przejeżdżający obok naszego domu. Wyszliśmy z portu, były małe fale i statek się kołysał, fajnie było jak nie wiem co!

— Morze będzie spokojne? — zapytał tata właściciela statku. — Nie zanosi się przypadkiem na burzę? Pan Lanternau zaczął się śmiać.

— Boi się pan — powiedział do taty — że dostanie pan morskiej choroby!

— Morskiej choroby? — odpowiedział tata. — Pan chyba żartuje. Ja nigdy nie choruję. Założą się, że pan dostanie morskiej choroby wcześniej ode mnie!

— Trzymam zakład — powiedział pan Lanternau i mocno uderzył tatę w plecy, a tata zrobił taką minę, jakby chciał mu oddać.

— Co to jest morska choroba, mamo? — zapytałem.

— Porozmawiajmy o czym innym, dobrze, kochanie? — odpowiedziała mama.

Fale robiły się coraz większe i było coraz fajniej. Stąd, gdzieśmy byli, widać było pensjonat: wydawał się bardzo mały i rozpoznałem okno wychodzące na naszą wannę, bo mama rozwiesiła do suszenia swój czerwony kostium. Podobno na Wyspę Mgieł płynie się godzinę. To cała podróż!

— Wie pan — powiedział do taty pan Lanternau — znam kawał, który pana ubawi.

Niech pan posłucha: dwóch włóczęgów miało ochotę na spaghetti...

Niestety nie mogłem dowiedzieć się, co było dalej, bo resztę pan Lanternau opowiedział tacie na ucho.

— Niezły — przyznał tata — a czy zna pan kawał o lekarzu, który leczył pacjenta na niestrawność? — a ponieważ pan Lanternau go nie znał, tata opowiedział mu na ucho.

Zwariować z nimi można! Mama nie słuchała, patrzyła w stronę pensjonatu. Pani Lanternau jak zwykle nic nie mówiła. Ona zawsze wygląda, jakby była trochę zmęczona.

Przed sobą mieliśmy Wyspę Mgieł, była jeszcze daleko i wyglądała bardzo ładnie na tle białej piany. Ale pan Lanternau nie patrzył na wyspę, tylko na tatę i, śmieszny pomysł, uparł się, żeby mu opowiedzieć, co jadł w jakiejś restauracji przed wyjazdem na wakacje. A tata, który przecież zwykle nie lubi rozmawiać z panem Lanternau, wyliczył wszystko, co jadł

na przyjęciu, jakie mu wyprawiono z okazji pierwszej komunii.

W końcu od tego słuchania zachciało mi się jeść. Chciałem poprosić mamę, żeby mi dała jajko na twardo, ale nie usłyszała, bo ręce trzymała na uszach, pewnie z powodu wiatru.

— Wygląda pan trochę blado — powiedział pan Lanternau do taty — dobrze by panu zrobił kubek letniego baraniego łoju.

— Tak — powiedział tata — to całkiem niezłe z ostrygami, polanymi gorąca czekoladą.

Wyspa Mgieł była już niedaleko.

— Wkrótce będziemy na miejscu — powiedział pan Lanternau do taty — co by pan powiedział na zimny sznycel albo kanapkę, zanim wysiądziemy?

— Ależ z przyjemnością — odpowiedział tata — morskie powietrze pobudza apetyt!

I tata wziął koszyk z suchym prowiantem, a potem zwrócił się do właściciela statku.

— Może kanapkę, kapitanie, zanim dobijemy? — zapytał. No i w ogóle nie dopłynęliśmy do Wyspy Mgieł, bo na widok kanapki właściciel statku strasznie się rozchorował i trzeba było czym prędzej wracać do portu.

Na plaży pojawił się nowy nauczyciel gimnastyki i rodzice pospieszyli zapisać dzieci na lekcje. W swej rodzicielskiej mądrości sądzili, że zapewnienie dzieciom zajęcia przez godzinę dziennie wyjdzie wszystkim na dobre.

Gimnastyka

Wczoraj przyszedł nowy nauczyciel gimnastyki.

— Nazywani się Hektor Duval — powiedział — a wy?

— My nie — odpowiedział Fabrycy i to nas

okropnie rozśmieszyło. Byłem na plaży z chłopakami z pensjonatu, Błażejem, Fortunatem, Mamertem — ale z niego głupek! — Ireneuszem, Fa-brycym i Kosmą. Na lekcję gimnastyki przyszło jeszcze masę innych chłopaków, ale oni są ż pensjonatów Albatros i Mewa i my ich nie lubimy.

Kiedyśmy skończyli się śmiać, nauczyciel zgiął ręce i zrobiły mu się na nich dwie góry mięśni.

— Chcielibyście mieć takie bicepsy? — zapytał.

— Phi — odpowiedział Ireneusz.

— Mnie się to nie podoba — skrzywił się Fortunat, ale Kosma powiedział, że tak, czemu nie, on chciałby mieć takie rzeczy na rękach, żeby się chwalić przed chłopakami w szkole. Denerwuje mnie ten Kosma, zawsze chce zwrócić na siebie uwagę. Nauczyciel powiedział:

— Więc jeśli będziecie grzeczni i jeśli będziecie pilnie uczęszczać na lekcje gimnastyki, po powrocie z wakacji wszyscy będziecie mieli takie muskuły.

Potem poprosił, żebyśmy się ustawili rzędem, a Kosma powiedział do mnie:

— Założę się, że nie umiesz fikać koziołków tak jak ja. — I fiknął koziołka.

Rozśmieszyło mnie to, bo w koziołkach jestem świetny, i pokazałem mu, co potrafię.

— Ja też umiem! Ja też umiem! — powiedział Fabrycy, ale nie umiał. Za to dobrze fikał Fortunat, w każdym razie dużo lepiej od Błażeja. Właśnieśmy sobie fikali w najlepsze, kiedy usłyszeliśmy głośne gwizdki.

— Może już starczy? — zawołał nauczyciel. — Prosiłem, żebyście się ustawili rzędem, będziecie mieli cały dzień na błaznowanie!

Ustawiliśmy się rzędem, żeby nie było draki, i nauczyciel powiedział, że pokaże nam, co robić, żeby wszędzie mieć pełno muskułów. Podniósł ręce, a potem je opuścił, podniósł i opuścił, podniósł i jakiś chłopak z pensjonatu Albatros powiedział, że nasz pensjonat jest brzydki.

— Nieprawda — zawołał Ireneusz — nasz pensjonat jest śliczny, to wasz jest okropnie brzydki!

— U nas — powiedział jakiś chłopak z Mewy — co dzień wieczorem są czekoladowe lody!

— Wielkie mi co — krzyknął jeden z tych, co mieszkają w Albatrosie — u nas są i w południe, a w czwartek były naleśniki z konfiturami!

— Mój tata — pochwalił się Kosma — zawsze bierze dodatkowe dania i właściciel daje mu wszystko, co tylko zechce!

— Nieprawda, ty kłamco! — powiedział jakiś chłopak z pensjonatu Mewa.

— Długo jeszcze będziecie tak gawędzić? — zawołał nauczyciel gimnastyki, który nie ruszał już rękami, bo je skrzyżował na piersiach. Za to strasznie ruszały mu się dziurki od nosa, ale nie myślę, żeby od tego robiły się muskuły.