Выбрать главу

Anisij jak zaczarowany patrzył na szczupłą szyjkę „młodzianka”, na idealnie owalne ucho z tym jakimś „przeciwskrawkiem” i w głowie kandydata do urzędniczego awansu kłębiły się myśli, w cerkwi, a tym bardziej podczas wielkiego postu, całkowicie niedopuszczalne.

Otrząsnął się, kilkakrotnie przeżegnał i zaczął się przeciskać do wyjścia.

Jeropkin kajał się w cerkwi do późna i wrócił do domu już po dziesiątej. Z dachu sąsiedniego budynku, gdzie marzł agent Lacis, widać było, jak na dziedzińcu zaprzęgają konie do krytego powozu. Widać, mimo późnej pory, Samson Charitonowicz nie wybierał się na spoczynek.

Ale Fandorin i Anisij wszystko już mieli przygotowane. Spod domu Jeropkina w zaułku Martwym wyjechać można było w trzech kierunkach – do cerkwi Zaśnięcia na Mogiłkach, w stronę zaułka Starokoniuszennego oraz na Prieczistienkę – i na każdym skrzyżowaniu stało po dwoje nierzucających się w oczy sań.

Powóz rzeczywistego radcy stanu – niski, wybity ciemnym suknem – wyjechał z mocnej dębowej bramy o jedenastej piętnaście i ruszył w stronę Prieczistienki. Na koźle siedzieli dwaj krzepcy chłopi w kożuszkach, z tyłu na stopniu ulokował się czarnobrody.

Pierwsze z dwojga sań, czekających przy wyjeździe na Prieczistienkę, bez pośpiechu ruszyły jego śladem. Za nimi ustawiło się pozostałe pięć i w bezpiecznej odległości pojechało za „numerem jeden” – tak w specjalnym żargonie określano przedni pojazd obserwacji wzrokowej. Z tyłu „numeru jeden” wisiała czerwona latarnia, którą śledzący widzieli z daleka.

Erast Pietrowicz i Anisij jechali w lekkich sankach w odległości pięćdziesięciu sążni od czerwonej latarni. Pozostałe „numery” rozciągnęły się długim sznurem za nimi. Znalazły się tu i chłopskie sanie, i pocztowa trojka, i popowska dwójka, ale nawet najzwyklejsze sanki były solidnie zbite, na stalowych płozach, a i koniki dobrane jeden w drugiego – może niepozorne, ale szybkie i wytrzymałe.

Po pierwszym skręcie (na bulwar nad rzeką Moskwą) zgodnie z instrukcją „numer jeden” został w tyle, do przodu zaś, na sygnał Fandorina, wysforował się „numer dwa”, a pierwszy ulokował się na samym końcu. Dokładnie przez dziesięć minut, z zegarkiem w ręku, „dwa” prowadził obiekt, potem skręcił w lewo, ustępując miejsca „numerowi trzy”.

Ścisłe przestrzeganie instrukcji okazało się w tym wypadku nie od rzeczy, jako że czarnobrody zbój na tylnym stopniu nie drzemał, tylko palił papierosa, zupełnie niewrażliwy na niepogodę; nawet nie przykrył czapką kosmatej głowy, choć zerwał się wiatr i z nieba leciały duże płatki mokrego śniegu.

Za Jauzą powóz skręcił w lewo, a „numer trzy” pojechał dalej prosto, robiąc miejsce „czwartemu”. Sanie radcy dworu w tej sztafecie nie brały udziału, trzymały się stale na drugiej pozycji.

W ten sposób doprowadzili obiekt do celu wyprawy – pod mury monasteru Nowopimenowskiego, bielejącego wśród nocy niskimi wieżami.

Z daleka było widać, jak od powozu oddzieliła się jedna, dwie, trzy, cztery, pięć postaci. Ostatnie dwie coś niosły – ni to worek, ni to ludzkie ciało.

– Trup! – stęknął Anisij. – Może już ich brać?

– Nie tak szybko – odparł szef. – Trzeba się zorientować, co i jak.

Rozmieścił sanie z agentami we wszystkich punktach strategicznych i dopiero teraz skinął na Anisija.

Ostrożnie zbliżyli się do opuszczonej kaplicy, obeszli ją dokoła. Z tyłu, przy prawie niewidocznych, zardzewiałych drzwiach, stały sanie z uwiązanym do drzewa koniem. Koń wyciągnął ku Anisijowi kosmaty pysk i cicho, żałośnie zarżał – widać zastał się w miejscu, zniecierpliwił.

Erast Pietrowicz przyłożył ucho do drzwi, potem na wszelki wypadek lekko pociągnął za skobel. Drzwiczki nieoczekiwanie się uchyliły, bez żadnego dźwięku. W wąskiej szczelinie zamigotało słabe światło i czyjś dźwięczny głos wymówił dziwne słowa:

– Dokąd? Bo obrócę cię w kamień!

– Ciekawe – wyszeptał szef, z pośpiechem przymykając drzwi. – Zawiasy zardzewiałe, ale niedawno naoliwione. No dobrze, poczekamy, co się będzie działo.

Po jakichś pięciu minutach w środku rozległ się hałas, łoskot, ale prawie natychmiast znowu zapadła cisza. Fandorin położył Anisijowi rękę na ramieniu: nie teraz, jeszcze za wcześnie.

Minęło dziesięć minut i nagle kobiecy głos krzyknął przeraźliwie:

– Pożar! Pali się!

Anisij zapalczywie rzucił się do drzwi, ale stalowe palce uchwyciły go za patkę szynela i pociągnęły w tył.

– Myślę, że na razie to jeszcze spektakl, najważniejsze dopiero nastąpi – przyciszonym głosem powiedział szef. – Musimy poczekać na finał. Drzwi są naoliwione nie bez kozery i koń tu stoi też nieprzypadkowo. Zajęliśmy kluczową pozycję, Tulipanow. A pośpiech jest wskazany tylko wówczas, gdy zwlekanie mogłoby się obrócić przeciwko nam.

Erast Pietrowicz pouczająco podniósł palec i Anisij przez chwilę nie mógł oderwać zachwyconego wzroku od aksamitnej rękawiczki ze srebrnymi guziczkami.

Na nocną akcję radca dworu ubrał się jak dandys: długa bobrowa pelisa z sukiennym pokryciem, biały szal, jedwabny cylinder, w ręku laseczka z gałką z kości słoniowej. Anisij był co prawda w rudej peruce, ale po raz pierwszy wystroił się w mundurowy urzędniczy szynel z guzikami z herbem i włożył nową czapkę z lakierowanym daszkiem. Niemniej do Fandorina było mu jak wróblowi do łabędzia.

Szef chciał powiedzieć jeszcze coś równie pouczającego, ale raptem za drzwiami dał się słyszeć tak rozdzierający, pełen prawdziwego cierpienia wrzask, że Tulipanow, zaskoczony, też krzyknął.

Na twarzy Erasta Pietrowicza odmalowało się napięcie; wyraźnie nie wiedział, czy jeszcze czekać, czy zachodzi właśnie ten przypadek, gdy zwłoka jest niewskazana. Nerwowo poruszył kącikiem ust i przechylił głowę, jakby nasłuchując jakiegoś niedosłyszalnego dla Anisija głosu. Głos najprawdopodobniej kazał działać, ponieważ Fandorin zdecydowanie otworzył drzwi i wszedł do środka.

Obraz, jaki ukazał się oczom Anisija, był zaiste wstrząsający.

Nad gołym drewnianym stołem wisiał z rozkraczonymi nogami, uwiązanymi do dwóch sznurów, siwobrody starzec w mundurze huzarskim i opadającym w dół białym chałacie. Za jego plecami, kołysząc długim plecionym kańczugiem, stał czarnobrody zabijaka Jeropkina. Sam Jeropkin siedział nieco dalej na krześle. U jego stóp leżał wypchany worek, pod ścianą zaś, siedząc w kucki, palili papierosy dwaj dryblasi, którzy przedtem jechali na koźle.

Wszystko to jednak Tulipanow dostrzegł jedynie mimochodem, kątem oka, albowiem całą jego uwagę natychmiast pochłonęła krucha figurka, leżąca bez życia twarzą do ziemi. W trzech susach Anisij okrążył stół, potknął się o jakiś ciężki foliał, ale utrzymał się na nogach i ukląkł obok leżącej.

Kiedy drżącymi rękami przewrócił ją na plecy, niebieskie oczy na bladej buzi otwarły się i różowe wargi wyszeptały:

– Jaki rudzielec…

Dzięki Bogu, żyje!

– A cóż to za izba tortur? – dobiegł z tyłu spokojny głos Erasta Pietrowicza i Anisij wstał, przypominając sobie o obowiązkach.

Jeropkin ze zdumieniem spoglądał to na eleganta w cylindrze, to na rączego urzędnika.

– Coście za jedni? – spytał groźnie. – Wspólnicy? No, dalej, Kuźma.

Czarnobrody zrobił ręką nieuchwytny gest i ku gardłu radcy dworu, przecinając powietrze, śmignął szybki cień. Fandorin uniósł laskę i koniec kańczuga, dziko wirując, owinął się wokół lakierowanego drewna. Jeden szybki ruch i kańczug, wyrwany z łapska niedźwiedziowatego Kuźmy, znalazł się w posiadaniu Erasta Pietrowicza. Ten niespiesznie rozwinął gruby skórzany bicz, rzucił laseczkę na stół i bez wyraźnego wysiłku, samymi palcami, zaczął rwać kańczug na drobne kawałki. W miarę jak na podłogę spadało coraz więcej strzępków, z Kuźmy jakby uchodziło powietrze. Wcisnął kosmaty łeb w szerokie bary i cofnął się ku ścianie.