— Nie myśl już o nich więcej — powiedziała. — Zapomnij o nich.
I tyle ją widziałem.
Prawda była jednak taka, że wcale nie chciałem o nich zapomnieć. Nie przestałem pisywać do Rogeta, dopominając się wieści o mojej rodzinie. Pisałem do niego częściej niż do Eleni w teatrze. Czekałem na przesyłki z portretami moich bratanic i bratanków. Wysyłałem prezenty do Francji z każdego miejsca, w którym zatrzymywaliśmy się dłużej. I naprawdę martwiły mnie, jak zresztą każdego śmiertelnego Francuza, informacje o możliwości wybuchu rewolucji.
Wreszcie, gdy nieobecności Gabrieli stawały się dłuższe, a chwile, które spędzaliśmy razem, coraz bardziej napięte i wymuszone, zacząłem wdawać się z nią w spory na bieżące tematy.
— Czas i tak pochłonie naszą rodzinę — powiedziałem. — Czas pochłonie Francję taką, jaką znaliśmy. Dlaczego więc mielibyśmy teraz o nich zapominać, kiedy możemy jeszcze się nimi cieszyć? Potrzebuję tego, musisz wiedzieć o tym. Tym właśnie jest dla mnie życie!
To jednak była tylko połowa całej sprawy. I z nią nie przebywałem teraz dłużej niż z innymi. Musiała chyba wiedzieć, o co mi chodziło. Musiała chyba wyczuć zawarty w tym wyrzut. Małe utarczki, takie jak ta, wprawiały ją w pełną smutku zadumę. Wywoływały w niej tkliwość. Pozwalała mi wtedy oczyścić swoje ubranie, czesać jej włosy. Potem polowaliśmy razem i rozmawialiśmy. Może nawet byłaby skłonna pójść ze mną do kasyna gry i kawiarń czy do opery. Przez chwilę byłaby wielką i piękną damą.
Takie chwile zbliżały nas na powrót do siebie. Unieśmiertelniały naszą wiarę, że tworzymy nadal nasz mały klan, parę kochanków triumfujących nad światem śmiertelnych.
Siedząc przy ogniu w jakiejś wiejskiej willi, jadąc razem na siedzeniu woźnicy w powozie, gdy ja trzymałem lejce i powoziłem, spacerując ręka w rękę o północy przez las — ciągle jeszcze dzieliliśmy się naszymi obserwacjami i wrażeniami.
Chodziliśmy razem badać domy nawiedzone przez duchy; była to zupełnie nowa rozrywka, której ostatnio oddawaliśmy się z lubością. W rzeczy samej, Gabriela wracała czasami z jakiejś swojej podróży właśnie dlatego, że słyszała o takim miejscu i chciała, abym udał się tam z nią. Oczywiście, w większości przypadków nie znajdowaliśmy niczego w pustych budynkach, a ci ich mieszkańcy, którzy mieli być opętani czy opanowani przez diabła, okazywali się po prostu najzwyczajniej obłąkanymi. A jednak nieraz zdarzało się tak, że byliśmy świadkami ulotnych zjaw czy spustoszenia, których nie można było w żaden sposób logicznie wytłumaczyć — przedmioty latały w powietrzu, z ust opętanych dzieci wydobywał się ryk, lodowate prądy powietrza zdmuchiwały świece w pokoju, który był zamknięty na trzy spusty. Nigdy jednak niczego z takich wizyt się nie nauczyliśmy. Nie widzieliśmy niczego więcej ponad to, co było już opisane przez z górą setkę uczonych zajmujących się tym tematem. W końcu stało się to dla nas po prostu zwyczajną rozrywką. Kiedy teraz przypominam sobie tamte wydarzenia, wiem, że byliśmy ze sobą razem, gdyż to trzymało nas blisko siebie i dawało wesołe chwile, które przeżywaliśmy wspólnie, a których nie moglibyśmy doznawać oddzielnie.
Mijały lata. Coraz częstsze i dłuższe nieobecności Gabrieli nie były jedynym powodem niszczenia naszych uczuć i przywiązania do siebie. Bardziej destrukcyjny był jej sposób bycia, kiedy była ze mną, i pomysły, które przedkładała. Nadal jeszcze miała zwyczaj mówienia wprost tego, co przychodziło jej do głowy. Którejś nocy w naszym domu przy Via Ghibellina we Florencji pojawiła się nagle po zgoła miesięcznej nieobecności i natychmiast zaczęła mi objaśniać:
— Czy wiesz, że stworzenia nocy dojrzały już do tego, aby mieć przywódcę — powiedziała. — Nie jakiegoś zabobonnego, bełkotliwego kacyka starego obrządku, ale wielkiego mrocznego monarchę, który ożywi i wstrząśnie nami zgodnie z nowymi zasadami naszego życia.
— Jakimi zasadami? — zapytałem.
Ignorując moje pytanie, mówiła dalej:
— Wyobraź sobie, że nie chodzi tu tylko o obmierzłe i z ukrycia pożywianie się ludzką krwią, ale o coś tak wielkiego, jak ongiś Wieża Babel, zanim została zamieniona w ruinę gniewem Bożym. Mam na myśli przywódcę, który zamieszkuje pałac Szatana i który stamtąd wysyła swoich wyznawców na ziemię, by za ich sprawą brat obrócił się przeciwko bratu, matki zabijały swoje dzieci, by wszystkie wspaniałe dzieła człowieka rzucono na pożarcie płomieniom, by samą ziemię spalić i zwęglić, aby życie na niej stało się niemożliwe, a wszyscy umarliby z głodu, wszyscy, winni i niewinni! Wnieść cierpienia i chaos wszędzie, gdzie tylko można, powalić siły dobra, by ludziom pozostała już tylko rozpacz. To jest dopiero coś, co godne byłoby imienia zła. To jest prawdziwe zadanie dla szatana. Teraz my jesteśmy niczym, ty i ja, poza egzotyką w Dzikim Ogrodzie, jak ty to określasz, a świat jest nadal taki sam, jakim go widziałam w moich książkach jeszcze wtedy, w Owernii, wiele lat temu.
Nienawidziłem takiej mowy. A przecież cieszyłem się, że była razem ze mną w pokoju, że mogłem rozmawiać z kimś, kto nie był oszukiwanym przeze mnie człowiekiem śmiertelnym, że nie byłem samotny ze swoimi listami z domu.
— Ale co z zagadnieniem i pytaniami natury estetycznej? — zapytałem. — Co z tym, o czym mówiłaś Armandowi, że chciałabyś poznać sens istnienia piękna, i jak to się dzieje, że tak bardzo jeszcze wpływa na nas?
Wzruszyła ramionami.
— Kiedy świat człowieka śmiertelnego leżeć będzie w ruinie, dopiero wtedy zwycięży piękno. Drzewa odrosną na nowo tam, gdzie do tej pory były ulice, kwiaty na powrót pokryją łąki, które teraz są ociekającymi wilgocią polami z ludzkimi ruderami i szopami. Zniszczenie tego ma być celem szatańskiego mistrza. Ujrzeć na nowo dziką trawę i gęsty las, które pokryją wszystkie ślady ludzkiej bytności na ziemi.
— Ale dlaczego nazywać to wszystko dziełem szatańskim? — zapytałem. — Dlaczego nie nazwać tego po prostu chaosem? Przecież w rzeczywistości tym skończyłoby się to wszystko.
— Ponieważ — odrzekła — tak tylko nazwaliby to ludzie. To oni wymyślili Szatana, czyż nie? „Szatański” to zaledwie przymiotnik, którym określają zachowanie naruszających porządek, w którym oni właśnie chcą żyć.
— Nie rozumiem.
— No cóż, rusz swą nieśmiertelną głową mój błękitnooki i złotowłosy, mój smukły Wolfkiller — odpowiedziała. — Zupełnie możliwe, że to Bóg stworzył ten świat, tak jak powiedział Armand.
— Czy to właśnie odkryłaś w lasach? Powiedziały ci o tym liście?
Roześmiała się.
— Oczywiście Bóg niekoniecznie jest antropomorficzny albo kimś, kogo my w naszym kolosalnym egotyzmie i sentymentalizmie nazywamy „porządną osobą”. Bóg jednak prawdopodobnie istnieje. Szatan jednakże jest już wymysłem człowieka, pojedynczą nazwą przypisywaną sile, która chce obalić cywilizowany porządek rzeczy. Pierwszy człowiek, który ustanowił prawo — niech to będzie Mojżesz czy starożytny król egipski Ozyrys — stworzył też diabła. Diabeł miał być tym, który nakłania ciebie do złamania tych praw. A my jesteśmy naprawdę „szatańskimi” w tym, że nie przestrzegamy żadnych praw, które stworzono właśnie dla ochrony człowieka. Dlaczego więc nie rozwalić tego od wewnątrz? Dlaczego nie wywołać płomieni zła, które pożrą całą ziemską cywilizację?
Byłem zbyt przerażony, aby jej odpowiedzieć.
— Nie martw się. — Usłyszałem jej śmiech. — Nie zrobię tego, ale ciekawa jestem, co wydarzy się w ciągu najbliższych dziesięcioleci. Czy ktoś inny nie zrobi tego za nas?