Выбрать главу

To nie miało już znaczenia. Wróciłem i uczyniłem z nich wszystkich wampiry. I oto staliśmy, Dom de Lioncourt, piękności o białych twarzach, nawet krwiożercze niemowlę, które jeszcze leżało złożone w kołysce, i jego matka, pochylająca się na nim, aby podać mu wyrywającego się rozpaczliwie szczura, którego krew miała posłużyć za pożywienie.

Śmialiśmy się i całowaliśmy nawzajem, spacerując wśród popiołu — moi biali bracia, ich żony, demoniczne dzieci, rozprawiające z radością o swoich ofiarach, mój ślepy ojciec, który niczym biblijna postać wstał nagle z siedzenia, by wykrzyknąć:

— JA WIDZĘ!

Mój najstarszy brat objął mnie. Wyglądał cudownie w porządnym ubraniu. Nigdy nie widziałem go tak doskonale się prezentującego, a krew wampira sprawiła, że jego twarz była szczupła i natchniona.

— Wiesz co, cholernie dobrze, że przyjechałeś tutaj i dokonałeś tego wszystkiego z pomocą Mrocznego Daru. — Zaśmiał się wesoło.

— Mrocznej Zamiany, kochanie, Mrocznej Zamiany — poprawiła go żona.

— Bo gdybyś tego nie zrobił — mówił dalej — no cóż, wszyscy już dawno bylibyśmy martwi.

5

Dom był pusty. Kufry zostały już wysłane. Statek miał wypłynąć z Aleksandrii za dwie noce. Przy mnie pozostała jedynie mała walizka. Na statku syn markiza musi przecież do czasu do czasu zmienić ubranie. Zabrałem również skrzypce.

Gabriela stała w zwieńczonej łukiem bramie prowadzącej do ogrodu — gibka, o długich nogach, przepiękna w swym białym bawełnianym ubraniu. Na głowie miała kapelusz.

Żal wzmagał się. W końcu jednak minął, a jego miejsce na powrót zajęło poczucie pogrążania się, poczucie snu, w którym poruszamy się jakoś, ale już bez naszej woli. Uderzyło mnie, że jej włosy można by opisać jako deszcz złota. Cała stara poezja staje się sensowna, gdy spojrzysz na tę, którą kochasz. Śliczne zagłębienia na jej twarzy, jej nieprzejednane, zaciśnięte małe usta.

— Powiedz mi, Matko, czego oczekujesz ode mnie? — powiedziałem spokojnie. Pokój, w którym znajdowaliśmy się, był umeblowany po europejsku. Biurko, lampa, fotel. Wszystkie moje bajecznie kolorowe ptaki zostały wydane, prawdopodobnie na sprzedaż na bazarze. Szare afrykańskie papugi, które żyją tak długo jak człowiek. Nicki przeżył zaledwie trzydzieści lat swojego życia. — Czy potrzebujesz ode mnie pieniędzy?

Wielki, piękny rumieniec na jej twarzy, w oczach błysk poruszającego się światła — niebieskości i fioletu. Przez chwilę wyglądała jak żywy człowiek. Równie dobrze moglibyśmy teraz oboje stać w jej pokoju w domu. Książki, wilgotne ściany, rozpalony kominek. Czy była zatem człowiekiem? W oka mgnieniu rondo kapelusza zakryło całkowicie jej twarz, gdy pochyliła w dół głowę. Niespodziewanie zapytała:

— Dokąd pojedziesz?

— Do małego domku przy Rue Dumaine w starym francuskim mieście zwanym Nowy Orlean — odpowiedziałem zimno, z precyzją. — A potem, kiedy umrze i uda się na wieczny spoczynek, nie mam najmniejszego pojęcia.

— Chyba nie mówisz tego poważnie? — zapytała.

— Zamówiłem już miejsce na najbliższy statek wypływający z Aleksandrii — odparłem. — Popłynę do Neapolu, a potem do Barcelony. Z Lizbony udam się w podróż do Nowego Świata.

Jej twarz zdawała się zwężać, rysy twarzy wyostrzyły się. Usta poruszyły się, ale nic nie powiedziała. A potem zobaczyłem łzy w jej oczach i poczułem emocję, która ją opanowała, jakbym był nią bezpośrednio dotknięty. Odwróciłem wzrok i ze sztuczną gorliwością zająłem się porządkowaniem rzeczy na biurku, aż wreszcie złożyłem dłonie razem, aby nie można było poznać, że drżą. Pomyślałem, że dobrze się stało, iż Nicki zabrał ze sobą do ognia swoje dłonie, bowiem gdyby się tak nie stało, musiałbym wrócić do Paryża i odszukać je, zanim mógłbym wyruszyć w dalszą drogę.

— Nie możesz przecież jechać tam, do niego — szepnęła.

— Niego? Och. Przecież to mój ojciec — odezwałem się.

Przesunęła lekko głowę w bok w geście zaprzeczenia. Podeszła bliżej do biurka. Jej krok był lżejszy niż krok Armanda.

— Czy ktokolwiek z naszego gatunku dokonywał kiedyś takich przepraw? — zapytała półgłosem.

— Nikt, o kim bym wiedział. W Rzymie mówiono mi, że nie.

— Być może nie jest to możliwe, taka daleka podróż.

— Ależ tak. Wiesz, że można to zrobić. Żeglowaliśmy po morzach już wcześniej w naszych wykładanych korkiem trumnach. Niech się strzeże Lewiatan, jeśli ośmieliłby się zakłócić mi podróż.

Podeszła jeszcze bliżej i spojrzała w dół na mnie. Nie potrafiła już dłużej ukrywać przede mną bólu. Była zachwycająca. Dlaczego nigdy nie ubrałem ją w suknię balową, kapelusz ze strusich piór czy perły?

— Wiesz, gdzie możesz mnie zastać — powiedziałem, ale w goryczy, jaka przebijała z mojego głosu, nie było wiele przekonania. — To adresy moich banków w Londynie i w Rzymie. Te banki są równie stare jak wampiry. Zawsze będą istnieć. Znasz to wszystko, zawsze znałaś…

— Przestań — powiedziała półgłosem. — Nie mów do mnie takich rzeczy.

To wszystko było kłamstwem, parodią. To była właśnie taka wymiana zdań, której zawsze nienawidziła, rodzaj rozmowy, na którą sama nigdy by się nie zdobyła. W moich najśmielszych snach nie mogłem oczekiwać, że tak źle to wypadnie, że powiem takie rzeczy tak zimno, że ona będzie płakać. Pomyślałem, że ja na jej miejscu zwymyślałbym ją, gdyby powiedziała, że odchodzi. Pomyślałbym, że ja rzuciłbym się na nią z wściekłością.

Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Jej oczy zabarwiły się czerwienią, z trudem opanowała drżenie warg.

I wtedy straciłem panowanie nad sobą.

Wstałem i podszedłem do niej. Objąłem jej małe, delikatne ciało. Zdecydowany byłem nie pozwolić jej odejść bez względu na to, jaki stawiałaby opór. Ona jednak nie stawiała wcale oporu. Oboje płakaliśmy prawie bezgłośnie, nie mogliśmy tego w sobie powstrzymać. Jednak nie poddawała się, nie uległa mi. Nie stopniała w moim uścisku.

Po chwili odsunęła się ode mnie. Pogładziła moje włosy obiema rękoma, pochyliła się i pocałowała mnie w usta. Lekko odsunęła się i bezgłośnie odeszła.

— No dobrze, w porządku, kochanie — powiedziała.

Potrząsnęła głową. Słowa, słowa. Na nic się jej nie przy dawały, nigdy.

Powoli, w charakterystyczny sposób, wdzięcznie poruszając biodrami, podeszła do drzwi prowadzących do ogrodu i zanim spojrzała w moją stronę, zwróciła głowę ku niebu.

— Musisz mi coś obiecać — powiedziała wreszcie.

Pomyślałem, że w setkach miast poruszała się z gracją w miejscach, gdzie tylko kotu dałoby się przecisnąć.

— Oczywiście — odparłem.

Byłem jednak tak złamany, że właściwie nie chciałem już więcej rozmawiać. Światło przyciemniało. Noc nie była ani ciepła, ani zimna. Chciałem, żeby już po prostu poszła sobie, a przecież porażała mnie sama myśl, że tak może się stać i że nie będę mógł już mieć jej przy sobie.

— Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz próbować skończyć z tym — powiedziała — zanim wpierw nie zobaczysz się ze mną, zanim nie spotkamy się.

Przez chwilę zbyt byłem zaskoczony, aby odpowiedzieć. Wreszcie powiedziałem:

— Nigdy nie będę próbował skończyć z tym — wypowiedziałem to prawie z pogardą. — Masz więc moje słowo. Łatwo mi je dać. A co ty powiesz? Czy też możesz mi coś obiecać? Że dasz mi znać, dokąd się udajesz po odejściu stąd, gdzie będę mógł ciebie zastać, że po prostu nie znikniesz, jak gdybyś była czymś, co sobie tylko wymyśliłem.