Przerwałem. W moim głosie wyczułem nutkę usilnej prośby, nawet lekkiej histerii. Nie mogłem wyobrazić sobie jej piszącej list, wysyłającej go czy wreszcie robiącej jakąkolwiek rzecz, którą śmiertelni zwykli robić jako coś zwyczajnego. Wydawało mi się, że nie łączy nas żadna wspólnota natury czy podobieństwo myśli. Zawsze tak zresztą było.
— Mam nadzieję, że nie mylisz się we własnej ocenie siebie — dodała jeszcze.
— Matko, ja w nic nie wierzę — odpowiedziałem. — Jeszcze dawno temu powiedziałaś Armandowi, że wierzysz w możliwość odnalezienia odpowiedzi na swoje pytania w wielkich dżunglach i lasach. W gwiazdy, które w końcu ujawnią ci prawdę. Ja jednak nie wierzę w to, nie wierzę w nic. A to właśnie sprawia, że jestem silniejszy niż ci się wydaje.
— Dlaczego zatem tak się obawiam o ciebie? — zapytała. Z trudem łapała powietrze. Musiałem uważnie przyglądać się jej ustom, aby dobrze zrozumieć, co mówi.
— Wyczuwasz moją samotność — odpowiedziałem — moją gorycz spowodowaną odcięciem od życia. Gorycz z powodu bycia złem, że nie zasługuję na to, aby być kochanym, choć miłości właśnie pragnę najbardziej. Napawa mnie przerażeniem to, że nie mogę ujawnić się śmiertelnym. Matko, te rzeczy nie powstrzymują mnie. Jestem zbyt silny, aby mogły mnie powstrzymać. Jak sama kiedyś powiedziałaś, jestem bardzo dobry w tym, co robię, w byciu tym, kim jestem. One zaledwie od czasu do czasu sprawiają mi ból i cierpię przez nie, to wszystko.
— Kocham cię, mój synu — powiedziała Gabriela.
Chciałem coś powiedzieć o jej obietnicach, o agentach w Rzymie, żeby napisała. Chciałem powiedzieć…
— Pamiętaj o swojej obietnicy — dodała jeszcze.
Całkiem nagle uświadomiłem sobie, że to nasza ostatnia wspólna chwila. Wiedziałem o tym i nic nie mogłem zrobić, aby odmienić bieg zdarzeń.
— Gabrielo! — szepnąłem.
Jej już jednak nie było.
Pokój, ogród za oknami, wreszcie sama noc były ciche i martwe.
Otworzyłem oczy przed świtem. Leżałem na podłodze naszego domu. Zdałem sobie sprawę, że płakałem, a potem tutaj zasnąłem.
Wiedziałem, że powinienem udać się w podróż do Aleksandrii, że powinienem zbliżyć się do miasta, a następnie, tuż przed świtem, zakopać się głęboko w piasku. Byłoby chyba przyjemnie zasnąć w piaszczystej ziemi. Wiedziałem także, że brama do ogrodu była otwarta, że wszystkie pozostałe drzwi pozostawały nie zamknięte. Nie mogłem jednak wykonać najmniejszego ruchu. Nadal zimno i spokojnie wyobrażałem sobie, jak wołam za nią, powtarzając, aby wróciła. Przez chwilę nawet wydawało się, że już to zrobiłem, że całkowicie upokorzony pobiegłem za nią, próbując opowiedzieć jej raz jeszcze o przeznaczeniu: że moim przeznaczeniem było utracić ją, tak jak przeznaczeniem Nickiego było utracić swoje dłonie. W jakiś sposób jednak musieliśmy obalić to przeznaczenie. W końcu to my musimy zatriumfować.
Co za bezsens? Oczywiście nie pobiegłem za nią. Zapolowałem, tylko na zewnątrz i wróciłem. Do tego czasu była już wiele mil od Kairu. Utraciłem ją i równie dobrze mógłbym szukać małego ziarenka piasku, które porwał wiatr.
Wreszcie, po dłuższej chwili, obróciłem głowę. Karmazynowe niebo nad ogrodem, karmazynowe światło ześlizgujące się po odległych dachach. Słońce nadchodzi — i ciepło, i przebudzenie tysięcy głosów gdzieś pośród pogmatwanych uliczek Kairu, dźwięk, który zdawał się dobiegać z głębi piasku i drzew i z samych zielonych plam traw.
Słysząc to wszystko i widząc oślepiający blask światła przesuwającego się po dachach domów, zdałem sobie sprawę, że bardzo blisko mnie znajdował się jakiś człowiek śmiertelny. Stał w otwartej bramie do ogrodu, zerkając na moją nieruchomą postać i pusty dom wokoło. Był to młody Europejczyk o jasnej czuprynie, ubrany w arabską tunikę. Przystojny. Przy nikłym świetle poranka dostrzegł mnie, Europejczyka tak jak on, leżącego na płytach posadzki w całkowicie opuszczonym domu. Leżałem, nie spuszczając z niego wzroku. Widziałem, jak wszedł do opuszczonego ogrodu. Iluminacja na niebie parzyła moje oczy, delikatna skóra wokół nich zaczęła się przypalać. W swojej czystej, białej tunice i owiązanej płótnem głowie wyglądał jak zjawa. Wiedziałem, że muszę znikać. Musiałem jak najszybciej wydostać się stąd i schować się przed nadchodzącym słońcem. Nie ma już szansy zejść do krypty pod podłogę. Ten śmiertelnik naruszył granice mego legowiska. Nie było nawet dość czasu, aby go zabić i pozbyć się biednego nieszczęsnego człowieka. A jednak nie poruszyłem się. Podszedł bliżej; całe niebo migotało już za jego sylwetką, która jakby zwęziła się i poczerniała.
— Monsieur! — zatroskany głos, jak tej kobiety wiele lat temu w katedrze Notre Dame, która chciała pomóc mi, zanim nie uczyniłem z niej i z jej niewinnego dziecka ofiary mojej żądzy krwi. — Monsieur, co się z panem dzieje? Czy mogę być w czymś pomocny?
Opalona promieniami słonecznymi twarz pod zwojami białego nakrycia głowy. Złote brwi połyskujące w świetle, szare oczy, zupełnie takie jak moje. Wiedziałem, że powstaję na nogi powoli i z trudem, choć sam tego wcale nie chciałem. Wiedziałem, że moje wargi rozchylają się, aby odsłonić zęby. I wtedy usłyszałem warkot wydobywający się z mojego gardła i zobaczyłem na jego twarzy wzrastające przerażenie.
— Spójrz! — wysyczałem, wysuwając do przodu potężne kły. — Widzisz?
Rzuciłem się w jego stronę i uchwyciłem go za przegub dłoni, zmuszając, by dotknął otwartą dłonią mojej twarzy.
— Czy myślałeś, że jestem istotą ludzką? — krzyknąłem.
A potem uniosłem go, podnosząc bez trudu z ziemi. Wierzgał nogami w powietrzu, całkowicie bezbronny. — Czy myślałeś, że jestem twoim bratem? — krzyknąłem. Jego usta rozwarły się w zgrzytliwym charkocie. Wreszcie udało mu się krzyknąć.
Cisnąłem nim w górę, przez ogród. Jego ciało wirowało z rozrzuconymi rękoma i nogami, zanim zniknęło za połyskującym dachem domu.
Niebo było już dla mnie oślepiającą ścianą ognia.
Wybiegłem z ogrodu prosto na uliczkę. Biegłem pod maleńkimi bramami i przez dziwne uliczki. Z hałasem jednym pchnięciem otwierałem napotkane bramy i drzwi, potrącałem ludzi, którzy znaleźli się na mojej drodze. Roztrzaskiwałem ściany, które nagle wyrastały przede mną; obłoki kurzu z gipsu unosiły się w powietrzu, dławiąc mi oddech. Biegłem dalej, brnąc w błocie i śmierdzącym powietrzu. A światło goniło mnie nieustannie, jak prawdziwa pogoń.
Kiedy wreszcie odnalazłem jakiś wypalony dom z wyłamanymi kratami w oknach, wpadłem tam natychmiast i niezwłocznie zakopałem się w ziemi w ogrodzie domu, rozkopując glebę wciąż głębiej i głębiej, aż nie byłem już w stanie ruszać więcej rękoma.
Zapadłem w chłodną ciemność.
Byłem bezpieczny.
6
Umierałem albo tak mi się wydawało. Nie mogłem już zliczyć, ile minęło nocy. Musiałem wstać i pójść dalej, do Aleksandrii. Musiałem przekroczyć morze. Konieczność ta oznaczała ruch, obrócenie się w ziemi, poddanie się pragnieniu krwi.
Nie chciałem się temu poddać.
Głód krwi przychodzi i odchodzi. To było jak łamanie kołem i jak ogień. Mój mózg domagał się krwi, moje serce domagało się krwi. Serce stawało się coraz większe i większe, i coraz głośniejsze, a ja nadal nie chciałem się poddać.
Być może śmiertelni słyszeli bicie mojego serca. Widziałem ich od czasu do czasu, fontanny ognia na tle mroku nocy, słyszałem ich głosy, paplaninę w obcym języku. Najczęściej jednak widziałem tylko ciemność, słyszałem tylko ciemność.