Выбрать главу

Po jakimś czasie byłem już uosobieniem pragnienia leżącego w ziemi w czerwonym śnie i czerwonych marzeniach. Wolno dochodziło do mnie, że jestem już zbyt słaby, aby przepchnąć się do góry przez miękkie, piaszczyste podłoże, zbyt słaby, aby ponownie obrócić koło i rozpocząć od nowa. Zgadza się. Nie mógłbym wstać, gdybym chciał. Nie mogłem się nawet poruszyć. Oddychałem jeszcze, ale nie w taki sposób, w jaki oddychają ludzie śmiertelni. Bicie mojego serca dzwoniło mi w uszach.

Nie umarłem jednak. Po prostu leżałem marniejąc. Jak te torturowane istoty w ścianach pod Les Innocents, opuszczone przez wszystkich, metafora nędzy, która pozostaje nie zauważona, nie zapisana, nie uznana, bezużyteczna. Moje dłonie zamieniły się w szpony, ciało skurczyło się do kości, oczy wybałuszyły się z zapadniętych oczodołów. Ciekawe, że możemy tak przetrwać w nieskończoność, że nawet wtedy, kiedy pozbawieni jesteśmy krwi, gdy nie poddajemy się tej soczystej i nieszczęsnej przyjemności, nadal możemy żyć. Interesujące, gdyby nie fakt, że każde uderzenie serce odmierzało agonię.

Gdybym tylko mógł przestać myśleć. Nicolas de Lenfent nie żyje. Moi bracia nie żyją. Blady smak wina, odgłosy wrzawy na widowni, jej aplauz. Czy nie sądzisz jednak, że to, co robimy, kiedy tam jesteśmy, to coś dobrego, że sprawiamy, iż ludzie są szczęśliwi?

— „Dobro. O czym ty mówisz? Dobro?”

— „Że to jest dobrem, że to czyni dobro, że wreszcie jest w tym dobro! Dobry Boże, nawet jeśli ten świat nie ma żadnego sensu, z pewnością istnieje coś, co możemy nazwać dobrem. Dobrze jest jeść, pić, śmiać się… być ze sobą razem…”

Śmiech. Wariacka muzyka. Ten łoskot, ten dysonans, ta nie kończąca się szorstka artykulacja bezsensu…

Czy jestem pogrążony we śnie, czy też zupełnie obudzony. Pewny jestem jednego. Jestem potworem. I ponieważ leżę w męczarniach w ziemi, istoty ludzkie tam, na górze, przechodzą przez wąską przełęcz życia pozostawieni w spokoju, nie napastowani.

Gabriela dotarła już chyba do dżungli Afryki.

Od czasu do czasu do wypalonego domu, nieopodal którego znajdowała się moja kryjówka, zaglądali jacyś ludzie. Najczęściej byli to złodzieje szukający w nim chwilowej kryjówki. Zbyt wiele wtedy słyszałem obcojęzycznej paplaniny. Pozostawało mi tylko zapaść się głębiej w siebie, wycofać się nawet z otaczającego mnie chłodu piasku. Wtedy przestawałem ich słyszeć.

Czy rzeczywiście znajduję się w potrzasku?

Zapach krwi gdzieś nade mną. Może oni są moją ostatnią nadzieją. Tych dwóch, którzy nadeszli tu nocą, aby przetrwać do rana w zaniedbanym ogrodzie. Ich krew przyciągnie mnie do nich, sprawi, że obrócę się i rozprostuję te moje odrażające — bo takie już być muszą — szpony.

Przestraszę ich na śmierć, zanim jeszcze spróbuję ich krwi. Wstyd. Zawsze była we mnie taka diabelska natura, jak mówi powiedzenie. Jeszcze jednak nie teraz.

Od czasu do czasu Nicki i ja zajęci jesteśmy nadal naszą najlepszą konwersacją. „Jestem poza wszelkim bólem i grzechem” — mówi do mnie. „Ale czy ty coś czujesz?” — pytam. — „Czy to właśnie oznacza wolność od tego wszystkiego, że już po prostu nic się nie odczuwa? Ani cierpienia, ani pragnienia, ani ekstazy? To interesujące, że nasze pojęcie nieba wiąże się zawsze w jakiś sposób z ekstazą, radością niebiańską. Z kolei pojęcie piekła zawsze wywołuje skojarzenia z bólem. Ogniami piekielnymi. Nie jest najlepiej, jeśli w ogóle nic nie odczuwamy, prawda?”

Lestat, możesz już z tym skończyć. Czy też przyznasz, że raczej będziesz walczył z tym pragnieniem, z tym piekielnym cierpieniem, niż pozwolisz, byś umarł i rzeczywiście nic już nie odczuwał? Przynajmniej jeszcze czujesz pragnienie krwi, gorącej i rozkosznej, wypełniającej każdą cząsteczkę twojego ciała. Jak długo jeszcze zamierzają być tam, na górze, ci śmiertelni, tam, gdzieś w zdziczałym ogrodzie? Jedną noc, dwie? Zostawiłem skrzypce w domu, w którym poprzednio mieszkałem. Muszę je odzyskać, przekazać jakiemuś młodemu śmiertelnemu muzykowi, komuś, kto zechce…

Błogosławiona cisza. Poza tymi skrzypcami, które słyszałem cały czas. Widziałem białe palce Nicolasa na strunach i ruch smyczka odbijającego refleksy światła, a twarze nieśmiertelnych marionetek były na wpół rozbawione. Sto lat temu, mieszkańcy Paryża dopadliby go. Nie musiałby sam rzucać się w ogień. Może i mnie by dopadli. Chociaż wątpię.

Nie, dla mnie nigdy nie było żadnego miejsca czarownic! Nicki mieszka teraz w mojej duszy. Pobożne ludzkie wyrażenie. Ale cóż to za życie? Mnie samemu nie podoba się żyć w taki sposób! Co to właściwie oznacza — żyć w czyjejś duszy? Nic, jak sądzę. Tak naprawdę bowiem wcale cię tam nie ma, prawda?

Koty w ogrodzie. Zapach kociej krwi. Dziękuję, wolę raczej cierpieć dalej, niż wysuszyć się tutaj na wiór.

7

W nocy usłyszałem jakiś dźwięk. Co to było?

Olbrzymi bęben, w który monotonnie uderzano na ulicach mojego miasteczka z dzieciństwa, gdy włoscy komedianci ogłaszali swój występ w tylnej części ich malowanego wozu. Wielki basowy bęben, w której sam waliłem, idąc przez ulice miasta podczas tych niezapomnianych dni, kiedy byłem uciekinierem z domu, kiedy byłem jednym z nich.

To było jednak silniejsze. Łoskot strzału armatniego odbijającego się od dolin i górskich przełęczy. Poczułem go głęboko w kościach. Otworzyłem oczy w zupełnej ciemności i wiedziałem, że to coś, czymkolwiek by było, zbliża się coraz bardziej. Rytm kroków, wiedziałem już teraz na pewno, a może był to rytm bicia serca?

Dźwięk wypełniał cały mój świat.

To był wielki, złowieszczy łoskot, który zbliżał się do mnie coraz bardziej. A przecież jakaś część mnie zdawała sobie sprawę, że nie był to rzeczywisty dźwięk, nic, co mogłoby usłyszeć ludzkie ucho, nic, co wprawiłoby w drżenie porcelanę stojącą na półce czy na szklanych etażerkach. Nic, co przepłoszyłoby kota ze szczytu muru.

Egipt pogrążony jest w ciszy. Cisza pokrywa pustynię po obu stronach potężnej rzeki. Nie słychać nawet beku kóz czy porykiwania bydła, ani płaczu kobiety gdzieś w oddali.

A jednak dźwięk, który mnie dochodził, był ogłuszający.

Przez jedną sekundę opanował mnie strach. Rozprostowałem kończyny, leżąc w ziemi. Po omacku, nie czując zupełnie swego ciężaru, unosiłem się coraz wyżej, ku powierzchni. Nagle zabrakło mi tchu. Nie mogłem oddychać, nie mogłem krzyczeć, a gdybym mógł, krzyk byłby tak głośny, że zmiażdżyłby całą trawę w promieniu kilku mil. Kryształowe puchary roztrzaskałyby się chyba na drobniutkie kawałeczki, okna rozsypałyby się w szklany proch.

Dźwięk stawał się jeszcze głośniejszy. Spróbowałem odwrócić się i zaczerpnąć trochę powietrza, ale nie mogłem. Wreszcie wydawało mi się, że dostrzegłem źródło dźwięku. Zobaczyłem jakąś postać zbliżającą się w moim kierunku. Błysk czerwieni w ciemności. Ktoś nadchodził, a za nim ten dźwięk, ktoś tak wszechmocny, że nawet drzewa i kwiaty, a także powietrze wyczuwały to. Nieme stworzenia, twory tego świata, wyczuwały to. Robactwo pierzchało przed nim, dzikie koty zmykały w popłochu z jego drogi.

Może to śmierć — pomyślałem.

Może za sprawą jakiegoś cudu jest istotą żyjącą. Śmierć może dosłownie bierze nas w ramiona, nie będąc jednak wampirem, przeciwnie — jest samą personifikacją niebios. Razem z nią wstajemy i unosimy się do gwiazd. Mijamy anioły i świętych, mijamy samą iluminację i boską ciemność, wchodząc w niebyt, gdy oddajemy po drodze nasze istnienie. W zapomnieniu wybaczane są nam wszystkie grzechy.