Выбрать главу

Samozniszczenie Nickiego staje się odległym błyskiem znikającego światła. Śmierć moich braci rozdrabnia się w wielkim ukojeniu tego, co nieuniknione.

Wbiłem się w ziemię nade mną, kopałem w nią nogami, lecz moje ręce i nogi były zbyt słabe. Poczułem piaskowe błoto w ustach. Wiedziałem, że muszę wstać. Ten dźwięk nakazywał mi to. Poczułem go znowu niczym huk wystrzałów artyleryjskich, grzmot dział.

Nagle stało się dla mnie zupełnie jasne, że to ja jestem poszukiwany, że postać z góry szuka mnie, że jak promień światła, lustruje okolicę. Nie mogłem dłużej pozostać w ukryciu. Musiałem na to odpowiedzieć.

Wysłałem w powietrze najdzikszy okrzyk powitania. Powiedziałem nim, że jestem tutaj. Słyszałem swój ciężki oddech, gdy z trudem poruszałem wargami. Hałas stał się bardzo głośny, czułem jego pulsowanie w każdej tkance mojego organizmu. Ziemia wokół ruszała się wraz z nim.

Ktokolwiek to był, musiał wejść do wypalonego i zrujnowanego domu. Drzwi odskoczyły od futryny, jakby zawiasy zaczepione były nie w żelazie, lecz w gipsie. Widziałem to wszystko przed oczyma. Widziałem, jak zjawa przechodziła pod drzewami oliwkowymi. Postać była już w ogrodzie.

W szaleństwie znów zacząłem gorączkowo rozkopywać ziemię nad sobą, ale poczułem nagle, że tępy, niski dźwięk, jaki dochodził do mnie, teraz był odgłosem kopania. Poczułem na twarzy coś miękkiego, jakby atłas muskający moją twarz. Wtedy ujrzałem nad sobą błysk ciemnego nieba i chmury przesuwające się po nim, jak woalka nad gwiazdami. Nigdy niebo, przy całej swojej prostocie, nie wydawało mi się tak błogosławione.

Natychmiast wziąłem głęboki oddech w płuca. Wydałem z siebie długi jęk. Czułem ciśnienie powietrza, ale wszystkie te sensacje były niczym przy przyjemności oddychania. Wciągać powietrze, widzieć światło, to dopiero były cuda. I ten dudniący dźwięk, ten potężny, ogłuszający huk zdawał się być wprost idealnym akompaniamentem.

Ten, który szukał mnie, ten, od którego pochodził huk, stał teraz nade mną.

Dźwięki zmieszały się. Rozdrobniły i rozpierzchły, aż pozostał tylko pogłos, podobny do dźwięku, jaki unosi się jeszcze w powietrzu po szarpnięciu struny skrzypiec. Zacząłem wstawać, zupełnie jakbym był sztucznie unoszony, podnoszony z głębi ziemi przez tę postać stojącą z rękoma opuszczonymi u swych boków.

Wreszcie uniósł ramiona, aby mnie objąć, i wtedy ujrzałem twarz, która przechodziła możliwość wszelkiego wyobrażenia. Kimżeż był posiadacz takiej twarzy? Co wiedział o cierpliwości, o pozornej dobroci, o współczuciu? Nie, to nie był jeden z nas. Tak być nie może. A jednak tak. Nadludzkie ciało i krew, jak moja krew i ciało, opalizujące oczy, zbierające światło ze wszystkich kierunków, niewielkie rzęsy, jak paseczki złota.

Ta postać, ten potężny wampir trzymał mnie w pozycji pionowej i patrzył prosto w moje oczy. Powiedziałem wtedy coś szalonego, wyartykułowałem jakąś wariacką myśl, że wiem już teraz, na czym polega tajemnica wieczności.

— Zatem wyjaw mi ją — szepnął i uśmiechnął się.

Najczystsze wyobrażenie ludzkiej miłości.

— O Boże, pomóż mi. Wtrąć mnie na wieczne potępienie w czeluści piekielne — słyszałem swój głos.

Nie mogłem patrzeć na taką piękność. Ujrzałem moje ręce suche jak kości, dłonie jak szpony ptaka. Nic żyjącego nie może mieć takiego wyglądu, jak ja teraz, i być tym, czym ja jestem teraz. Spojrzałem w dół na moje nogi. Istne patyki. Ubranie wisiało na mnie jak worek. Nie potrafiłem sam ustać w miejscu ani poruszyć się. Pamięć o przepływającej przez moje usta krwi zawładnęła mną nagle.

Jak matowy płomień jawiły mi się jego czerwone aksamitne ubranie, peleryna, otaczająca go aż do ziemi, ręce w ciemnoczerwonych rękawiczkach, którymi mnie przytrzymywał. Miał gęste włosy; białe i złote pukle luźno zwieszały się po bokach twarzy i nad szerokim czołem. Błękitne oczy pod wąskimi i złotymi brwiami zdawały się pogrążone w zadumie, gdyby nie fakt, że były tak wielkie, tak złagodzone uczuciem wyrażonym w jego głosie.

Mężczyzna w kwiecie wieku, uczyniony nieśmiertelnym w najpiękniejszym okresie swojego życia. Szeroka twarz o nieco wklęsłych policzkach, duże, pełne usta, na których rysowały się przerażające wprost łagodność i spokój.

— Pij — powiedział, unosząc lekko brwi. Jego usta układały słowo powoli, dokładnie niczym pocałunek.

Tak jak wcześniej, tamtej śmiertelnej nocy, uczynił to Magnus, tak on uniósł teraz dłoń i odsłonił materiał przy krtani. Zobaczyłem ciemnoszkarłatną żyłę, wyraźnie widoczną pod przejrzystą skórą.

Łoskot zaczął na nowo wypełniać moje uszy; zniewalający dźwięk sprawił, że sam przysunąłem się bliżej.

Krew niczym światło, płynny ogień. Nasza krew.

Moje ręce z nieprawdopodobną mocą zwarły się wokoło jego ramion, twarz przycisnąłem do jego chłodnego, białego ciała. Krew trysnęła, spływając w dół moich lędźwi i każde naczyńko w moim ciele zapłonęło od jej świeżego smaku. Ile to wieków oczyszczało tę krew, destylowało jej moc?

Wydawało się, że w ryku, jaki towarzyszył przepływowi krwi, powiedział coś. Po chwili powtórzył:

— Pij, pij, mój mały, mój biedny.

Poczułem, jak jego serce nabrzmiewa, ciało faluje, jak nasze ciała zlewają się w jedno. Usłyszałem swój głos:

— Mariusz.

I jego odpowiedź:

— Tak.

Część VII: ODWIECZNA MAGIA, ODWIECZNE TAJEMNICE

1

Kiedy obudziłem się, byłem już na pokładzie statku. Słyszałem skrzypienie desek, czułem zapach morza. Czułem także zapach krwi załogi statku. Wiedziałem, że była to galera, ponieważ słyszałem wyraźnie rytmiczne uderzenia wioseł i niskie trzepotanie wielkiego płótna żagli.

Nie mogłem otworzyć oczu, poruszyć ręką czy nogą. A jednak byłem spokojny. Nie odczuwałem pragnienia. Właściwie znajdowałem się nawet w nadzwyczajnym stanie zupełnego ukojenia. Ciało miałem ogrzane, jakbym dopiero co próbował krwi. Z przyjemnością leżałem w jakiejś trumnie w kabinie, śniłem na jawie kołysany delikatnymi ruchami statku na falach.

Powoli zaczęło mi się wszystko przejaśniać w głowie.

Wiedziałem, że statek płynie bardzo szybko po raczej spokojnych wodach, że słońce dopiero co zaszło. Wczesne wieczorne niebo pogrążyło się w ciemności, wiatr ucichł. Odgłosy wioseł zanurzanych i wyciąganych z wody były przejrzyste i uspokajające.

Otworzyłem oczy.

Nie chciałem już dłużej leżeć w trumnie. Wyszedłem właśnie z tylnej kabiny długiego statku i stanąłem na pokładzie. Nabrałem w płuca świeżego, słonego powietrza. Przed oczyma rozpościerał się prześliczny rozżarzony błękit nieba, rozświetlonego zachodzącym słońce. Tuż nad głową iskrzyły się w niezliczonej ilości gwiazdy. Nigdy nie wydają się być tak blisko ze stałego lądu, nigdy nie są stamtąd tak fascynujące.

Po moich obu stronach majaczyły jakieś mroczne, pokryte wysokimi pagórkami wyspy. Ich ostre brzegi połyskiwały maleńkimi migocącymi światełkami. Powietrze było pełne zapachu zieloności, kwiatów, samej ziemi. Czułem się niezwykle silnie i rześko. Była taka chwila, gdy poczułem pokusę zastanowienia się, jak to się stało, że znalazłem się tutaj. Czy było to Morze Egejskie, czy już Morze Śródziemne? Kiedy wyjechaliśmy z Kairu? Czy zdarzenia, które pamiętam, wydarzyły się naprawdę? Wszystko to jednak stało się bez znaczenia w cichej akceptacji tego, co się w tej chwili działo.

Mariusz był gdzieś u góry, ma mostku, tuż przed głównym masztem statku. Poszedłem w kierunku mostka i przystanąłem, spoglądając do góry. Mariusz miał na sobie długi, aksamitny, czerwony płaszcz, ten sam, który nosił w Kairze. Jego gęste, jasne włosy rozwiewał wiatr. Patrzył uważnie w przesmyk między wyspami, majaczący przed nami, i zaciskał lewą dłoń na barierce.