Poczułem zniewalające siły przyciągania i urok jego postaci. Poczułem się spokojniejszy. W jego obliczu i postawie nie było żadnego odpychającego majestatu, żadnej sztucznej wzniosłości, która mogłaby mnie onieśmielić czy napawać strachem. Wyczuwało się w nim natomiast zrównoważenie i szlachetność. Jego oczy spoglądające w dal były raczej rozszerzone, a usta, jak dostrzegłem to już wcześniej, sugerowały usposobienie o wyjątkowej delikatności. Twarz miała połysk i jasność blizn. Była tak gładka, że mogłaby przestraszyć, nawet przerazić, ujrzana gdzieś w ciemnej uliczce. Wydzielała delikatną poświatę. Wyraz jego twarzy jednak zbyt był pogodny, zbyt ludzki w swojej boskości, by mógł wywołać coś innego poza zainteresowaniem i pragnieniem zbliżenia się do niego.
Armanda można by przyrównać do wizerunku boga z płócien Caravaggia, Gabrielę do marmurowego posągu archanioła w kruchcie kościoła.
Ta postać, którą widziałem przed sobą u góry, była wizerunkiem człowieka nieśmiertelnego.
On tymczasem, z prawą ręką wyciągniętą w powietrzu przed sobą, pozostawał milczący; nadal bezbłędnie prowadził statek po wodach cieśniny.
Wody otaczającego nas morza migotały jak stopiony metal, rozbłyskując to lazurem, to srebrem, to wreszcie czernią. U brzegów, w miejscu, gdzie płytka woda falami uderzała w skały, rozbryzgiwała się piana morska.
Zbliżyłem się jeszcze bardziej, tak cicho, jak tylko potrafiłem, i wspiąłem się po małych schodkach na mostek. Mariusz nie odwrócił natychmiast wzroku utkwionego w wodach morza, lecz wyciągnął do mnie swą lewą dłoń i ujął moją.
Ciepło. Dyskretna precyzja. To nie była jednak chwila odpowiednia, aby rozmawiać. Byłem zaskoczony, że w ogóle w ten sposób potwierdził, że dostrzegł mnie.
Brwi Mariusza ściągnęły się nieco, oczy lekko przymrużyły, a wiosłujący, jakby wstrzymani jego milczącym rozkazem, zwolnili tempo uderzeń wiosłami.
Byłem zafascynowany tym, czemu się przyglądałem. Zdałem sobie sprawę, koncentrując się coraz głębiej, że odczuwam bezpośrednio siłę i moc emanującą od niego oraz basowe tętno, które dochodziło do mnie z jego serca.
Słyszałem również ludzi śmiertelnych na otaczających nas skałach, na wąskich plażach wysp rozciągających się po naszym prawym i lewym boku. Widziałem, jak zbierają się na wystających cyplach lub biegną ku brzegowi z zapalonymi pochodniami w dłoniach. Słyszałem ich myśli dochodzące do mnie jak głosy, gdy stali w lekkim wieczornym zmroku, uważnie przyglądając się latarniom palącym się na naszym statku. Ich myśli wypowiadane były w języku greckim, którego nie znałem, ale ich znaczenie było dla mnie przejrzyste:
Pan przepływa. Chodźcie i patrzcie: to nasz pan przepływa. Słowo „pan” zawierało w sobie w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób znaczenie nadludzkie. Wyczuwało się szacunek pomieszany z podnieceniem, zgodnie emanujący z nakładających się na siebie szeptów dobiegających z brzegu.
Słuchałem tego z zapartym tchem! Pomyślałem teraz o tym człowieku, którego poraziłem strachem w Kairze, o panice, jaką wywołałem w teatrze Renauda. Z wyjątkiem jednak owych dwóch upokarzających incydentów, poruszałem się w świecie, pozostając niewidoczny i niezauważalny dla śmiertelników. Tutaj, ci ubrani na czarno wieśniacy, zbierali się, aby przyglądać się przepływającemu statkowi, wiedząc, że Mariusz znajduje się na pokładzie; zdawali sobie co nieco sprawę z tego, kim on był. W ich myślach nie usłyszałem jednak greckiego słowa oznaczającego wampira, które to słowo znałem dobrze.
Zostawialiśmy jednak brzegi plaż za sobą. Ostre skały zbliżały się coraz bardziej. Statek ślizgał się po falach. Wiosła uniesiono pionowo w górę. Zbliżające się po obu stronach wysokie skały zaczęły przysłaniać niebo. Po kilku chwilach ujrzałem przed sobą wielką, srebrzącą się zatokę i ogromną, pionową ścianę skalną, wznoszącą się na wprost, podczas gdy o wiele łagodniejsze zbocza otaczały wodę po obu stronach. Skalista ściana była tak stroma, że nie można było dostrzec, co znajduje się na jej szczycie.
Wioślarze wyraźnie zwalniali. Statek zaczął nawet lekko zbaczać z kursu. W ten sposób, niesieni siłą nurtu wody, zbliżaliśmy się coraz bardziej do skały. Ujrzałem niewyraźny kształt skalistego wybrzeża pokrytego połyskującym mchem. Wioślarze unieśli wiosła pionowo w kierunku nieba.
Mariusz pozostawał milczący, jak do tej pory. Jedną dłonią popchnął mnie lekko, drugą wskazał w kierunku skały wznoszącej się przed nami mrocznie niczym sama noc. Latarnie statku oświetlały nieco jej mokre ściany.
Kiedy znajdowaliśmy się jakieś pięć, czy sześć stóp od brzegu — niebezpiecznie blisko jak na statek tego rozmiaru i wagi — poczułem, że stanęliśmy w miejscu.
Mariusz ujął moją dłoń i razem poszliśmy na pokład, aby przycumować statek. Ciemnowłosy sługa zbliżył się do nas i wręczył Mariuszowi jakiś worek. Obaj z łatwością przeskoczyliśmy bezgłośnie nad wodą na kamienne nadbrzeże. Zerknąłem do tyłu i zobaczyłem, że statek kołysze się lekko na wodzie. Wiosła ponownie zanurzono w morzu. Po kilku sekundach statek wziął kurs na odległe światła miasteczka po przeciwnej stronie zatoki.
Mariusz i ja zostaliśmy sami w ciemności, a gdy galera była już tylko małą plamką na połyskującym morzu, Mariusz wskazał na wąskie schody wyrąbane w skale.
— Idź przede mną — powiedział.
Dobrze było wspinać się. Dobrze było wznosić się do góry po szorstkich, surowych schodach wijących się zygzakami w górę, czuć, jak wiatr wzmaga się, widzieć, jak morze staje się coraz odleglejsze i pogrąża się w bezruchu, jakby ruch fal zupełnie ustawał.
Mariusz szedł zaledwie parę kroków za mną. Czułem i słyszałem pulsowanie jego mocy. Odczuwałem to jak wibrację w kościach.
Mniej więcej w połowie drogi na górę skończyły się prymitywne schody i po chwili szedłem już ścieżką, na której z ledwością mieściłyby się kozice skalne. Od czasu do czasu od przepaści odgradzały nas wybrzuszenia skały. Większość jednak drogi ścieżka była jedynie nacięciem na ścianie skały. W miarę jak wznosiliśmy się coraz wyżej, zacząłem obawiać się spojrzenia poniżej siebie. W pewnej chwili, mając dłoń zaciśniętą na gałęzi rosnącego tu drzewa, obejrzałem się i ujrzałem Mariusza, jak miarowymi krokami podążał za mną. Worek, który otrzymał na dole, zarzucił na ramię. Zatoka, dalekie miasteczko i port — wszystko to wydawało się jak dziecięce zabawki, jak makieta zrobiona przez dziecko na stole z lustrem odgrywającym rolę wody, piaskiem i kawałkiem drewna. Z tego miejsca mogłem nawet dostrzec otwarte morze za przesmykiem, głębokie, mroczne kształty pozostałych wysp wznoszących się z pozostającego nadal w bezruchu morza. Mariusz zatrzymał się przede mną, uśmiechnął się i czekał. Wreszcie szepnął uprzejmie:
— Idź dalej.
Byłem oczarowany. Zacząłem znowu iść do góry i już nie zatrzymałem się aż do szczytu. Przeskoczyłem przez ostatni występ skalny i stanąłem stopami na miękkiej trawie. Przede mną rozciągały się jeszcze wyższe skały i klify. Prosto z nich wyrastała olbrzymia bryła budynku — fortecy. W oknach paliło się światło.
Mariusz objął mnie ramieniem i obaj skierowaliśmy się ku wejściu. Poczułem jak jego uścisk zelżał, gdy zatrzymał się przed masywnymi drzwiami. Usłyszałem metaliczny dźwięk odsuwanej zasuwy. Drzwi otworzyły się, a ja poczułem ponownie jego uścisk. Poprowadził mnie do oświetlonego parą dużych pochodni korytarza. Z zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że za drzwiami nie było nikogo, kto mógłby odsunąć zasuwę czy otworzyć nam drzwi. Mariusz tymczasem odwrócił się i spojrzał na drzwi, które zamknęły się same.