— Zasuń zasuwę — powiedział.
Zastanawiałem się, dlaczego nie zrobił tego sam takim sposobem jak przed chwilą. Posłusznie jednak natychmiast wykonałem jego polecenie.
— O wiele łatwiej w ten sposób, o wiele — wyjaśnił, a na jego twarzy pojawił się figlarny uśmiech. — Zaprowadzę cię do pokoju, gdzie będziesz mógł bezpiecznie spać; możesz też przyjść do mnie, kiedy tylko zechcesz.
W domu nie słyszałem nikogo poza nami. Wiedziałem jednak, że byli tu wcześniej śmiertelni. Dawało się to rozpoznać. Czułem ich zapach tu i tam. Pochodnie także dopiero co zapalono.
Poszliśmy do góry małymi schodami, a kiedy przekroczyliśmy próg pokoju, który miał być moim pokojem, stanąłem jak wryty. Była to duża sala, której cała przednia ściana stanowiła kamienny taras zawieszony nad morzem.
Kiedy się obróciłem, Mariusza już nie było. Worek zniknął razem z nią, ale skrzypce i moja walizka z rzeczami osobistymi leżały na kamiennym stole stojącym na środku pokoju. Poczułem przypływ smutku i ulgi na widok skrzypiec. Już się obawiałem, że utraciłem je.
W pokoju były kamienne ławy, zapalona lampka oliwna na stojaku, a w odległej niszy dostrzegłem ciężkie drewniane drzwi. Podszedłem do nich i otworzyłem je. Za nimi odkryłem mały korytarzyk, który zakręcał gwałtownie pod kątem 90°. Za zakrętem znajdował się sarkofag o gładkim wieku. Był zgrabnie wykuty w diorycie, który, jeśli dobrze pamiętam, jest jednym z najtwardszych kamieni na ziemi. Wieko było nadzwyczaj ciężkie, a kiedy zajrzałem do środka sarkofagu — dostrzegłem, że był wyłożony żelazem i zaopatrzony w zasuwę, którą można było zasunąć od środka.
Na dnie trumny leżało kilka migocących przedmiotów. Gdy je podniosłem, roziskrzyły się prawie magicznie w przedostającym się tutaj do pokoju świetle. Była tam złota maska o starannie odlanych rysach twarzy, o ustach zamkniętych, powiekach zwężonych, lecz jeszcze otwartych. Maska przytwierdzona była do kaptura wykonanego z warstwowo nakładanych na siebie płytek z kutego złota. Sama maska była ciężka, ale kaptur lekki i elastyczny. Każda złota płytka połączona była z sąsiednimi złotymi nićmi. Była tam również para skórzanych rękawiczek pokrytych całkowicie jeszcze mniejszymi złotymi płytkami wyglądającymi jak łuski. Wreszcie odkryłem również duży, zwinięty koc z najdelikatniejszej czerwonej wełny. Z jednej jego strony wszyte były w materiał złote płytki.
Uświadomiłem sobie, że jeżeli założę na siebie tę maskę i rękawiczki, jeśli zarzucę na siebie koc — wtedy będę doskonale chroniony od światła, gdyby ktoś niepowołany otworzył wieko sarkofagu podczas mojego snu. Było to jednak mało prawdopodobne, że ktoś mógłby dostać się do sarkofagu. Poza tym drzwi do korytarzyka w kształcie litery L również pokryte były żelazem i również zaopatrzone w żelazną zasuwę.
W tych tajemniczych przedmiotach tkwił jakiś czar. Sprawiało mi przyjemność samo ich dotykanie. Wyobraziłem sobie, jak śpię ubrany w nie. Maska przypominała mi greckie maski komediowe i tragiczne. Wszystkie te przedmioty przywodziły na myśl pochówek jakiegoś starożytnego króla.
Niechętnie odłożyłem je z powrotem na miejsce.
Wyszedłem z pokoju, uprzednio zdjąwszy ubranie, które miałem na sobie podczas nocy spędzonych w Kairze, i włożyłem na siebie świeże. Czułem się raczej absurdalnie, stojąc w fioletowo — niebieskim surducie z perłowymi guzikami, koronkowej koszuli i atłasowych butach zapinanych na diamentowe sprzączki, ale tylko takie ubranie miałem przy sobie. Związałem włosy do tyłu czarną wstążką i wyruszyłem na poszukiwanie pana tego domu.
2
W całym domu zapalono pochodnie, a drzwi były otwarte szeroko. Okna pozostawały nie zasłonięte i widać było przez nie niebo i morze.
Schodząc po stopniach niewielkich schodów prowadzących z mojego pokoju do reszty domu, zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy w czasie moich wędrówek po świecie znajduję się w naprawdę bezpiecznym miejscu, schronieniu innej nieśmiertelnej istoty, umeblowanym i zaopatrzonym we wszystko, co tylko taka istota mogła sobie zażyczyć.
Wspaniałe greckie urny ustawione na piedestałach w korytarzach, wielkie brązowe posągi ze Wschodu w przeróżnych niszach sal, egzotyczne rośliny w każdym z okien. Bajeczne dywany z Indii, Persji i Chin przykrywały wszędzie marmurowe posadzki. Z tarasu rozciągał się wspaniały widok. Po drodze mijałem olbrzymie wypchane zwierzęta, umieszczone jakby w ich naturalnym otoczeniu — niedźwiedzia, lwa, tygrysa, nawet słonia stojącego w przeznaczonej tylko dla niego olbrzymiej niszy, wielkie jak smoki jaszczurki, drapieżne ptaki zaciskające szpony na wysuszonych gałęziach ustawionych tak, aby przypominały konary prawdziwych drzew. Nad wszystkim jednak dominowały wspaniałe, bajecznie kolorowe rysunki na ścianach, pokrywające ich powierzchnie od posadzki do sufitu. W jednej z sal ujrzałem ciemne, tętniące życiem malowidło przedstawiające spaloną słońcem pustynię Arabii, którą przemierzała karawana wielbłądów z kupcami w turbanach, odmalowana z niesłychanym oddaniem szczegółów. W innej sali, jak żywa, pojawiła się dżungla, którą zapełniały delikatnie oddane ręką malarza kwitnące kwiaty, pnącza, skrupulatnie wymalowane liście.
Perfekcja iluzji oszołomiła mnie, oczarowała; im dokładniej przyglądałem się malowidłom, tym więcej szczegółów na nich dostrzegałem. Wszędzie w tkance dżungli roiło się od dzikich zwierząt i stworzeń — owadów, ptaków, robaków w ziemi. Dżungla ujęta była w tylu aspektach, że odniosłem wrażenie, iż przenosiłem się w inny czas i przestrzeń, w coś, co było czymś znacznie więcej niż malowidłem. A jednak wszystko pozostawało w bezruchu, płasko na ścianie.
Zaczynało mi się kręcić w głowie. Wszędzie, gdzie odwróciłem wzrok, ściany przedstawiały nowe widoki. Nie potrafiłbym nazwać niektórych z barw i odcieni, które widziałem.
Co do stylu tych wszystkich obrazów — w równym stopniu wprawiał mnie w zakłopotanie, jak i zaskakiwał, zachwycał. Technika ich wykonania zdawała się całkowicie realistyczna, z użyciem klasycznych proporcji były tworem zręczności i wprawy, którą widywało się u późniejszych malarzy renesansowych, jak i u malarzy bliższych współczesności. Użycie światła było niezwykle efektowne. Żyjące stworzenia zdawały się rzeczywiście oddychać. Problem tkwił w detalach. Detale nie mogły być realistyczne czy utrzymane w odpowiedniej proporcji. Było po prostu za dużo małpek w dżungli i za dużo chrząszczy pełzających po liściach. Na jednym z malowideł, przedstawiającym letnie niebo, namalowano tysiące maleńkich owadów.
Doszedłem do obszernej galerii. Na jej ścianach wisiały obrazy przedstawiających mężczyzn i kobiety. Z trudem mogłem powstrzymać okrzyk. Postacie ze wszystkich epok. — Beduini, Egipcjanie, Grecy i Rzymianie, rycerze w zbrojach, chłopi i rodziny królewskie. Były renesansowe postacie w charakterystycznych kubrakach i pończochach, był Król Słońce w olbrzymiej, pełnej loków peruce. Byli wreszcie ludzie z naszego, obecnego wieku. Znów jednak szczegóły sprawiały, że czułem się, jakbym sam je sobie wyobrażał — kropelki wody osiadłe na pelerynie, szrama na policzku, na wpół zgnieciony pająk pod błyszczącym skórzanym butem.
Zacząłem się śmiać, ale nie dlatego, że było to zabawne. Byłem po prostu zachwycony. Nie mogłem powstrzymać śmiechu.
Musiałem wprost zmusić się do wyjścia z galerii i udało mi się to tylko dlatego, że ujrzałem dalej oświetloną rzęsiście bibliotekę. Nie kończące się ściany książek i manuskryptów, olbrzymie połyskujące odbitym światłem globusy, umieszczone w drewnianych kołyskach, popiersia antycznych bogów i bogiń greckich, wielkie mapy.