— Tak, Dziki Ogród — powiedział Mariusz z iskierką w oczach. — Aby go odnaleźć, musiałem wyjść z cywilizowanych miast Imperium. Musiałem udać się w głębokie lasy prowincji północnych, gdzie ów ogród nadal rósł jak najsoczyściej, do krajów Południowej Galii, tam, gdzie ty się urodziłeś. Musiałem wpaść w ręce barbarzyńców, którzy dali nam wzrost, postawę, błękitne oczy i jasne włosy. Ja mam je poprzez krew mojej matki, która pochodziła z tych ludów, będąc córką wodza celtyckiego ożenioną z rzymskim patrycjuszem. A ty masz to poprzez krew twoich ojców, wywodzących się w prostej linii z tamtych czasów. Dziwnym zbiegiem okoliczności obaj zostaliśmy wybrani do nieśmiertelności z tych samych powodów — szczytem doskonałości naszej krwi i naszej niebieskookiej rasy — wyżsi i sprawniejsi we wszystkim niż inni ludzie.
— Musisz mi o tym wszystkim powiedzieć! Musisz mi wszystko wytłumaczyć! — wykrzyknąłem.
— Właśnie to robię — odrzekł. — Przyszedł już chyba czas, abyś zobaczył coś, co będzie bardzo ważne, gdy zaczniesz dowiadywać się nowych rzeczy.
Czekał przez chwilę, aż słowa zapadną we mnie mocno. Następnie wolno wstał, tak jak czynią to ludzie, wspierając się rękoma o oparcie fotela. Patrzył na mnie i czekał.
— Ci Których Trzeba Ukrywać? — zapytałem. Mój głos stał się straszliwie cichy i przeraźliwie niepewny.
Znów mogłem zobaczyć w jego twarzy uśmiech, czy raczej lekkie rozbawienie, które zresztą nigdy go nie opuszczało.
— Nie obawiaj się — powiedział trzeźwo, próbując ukryć rozbawienie. — To nie bardzo pasuje do ciebie, wiesz o tym.
Chciałem ich zobaczyć, poznać, kim byli, a jednak nie poruszyłem się. Zawsze wiedziałem, że ich kiedyś zobaczę, ale nigdy nie zastanawiałem się, co to będzie dla mnie oznaczać…
— Czy… czy jest w nich coś przerażającego? — zapytałem.
Uśmiechnął się lekko i czule położył dłoń na moim ramieniu.
— Czy zmieniłoby to coś, gdybym powiedział „tak”?
— Nie — odparłem. Bałem się jednak.
— Staje się to przerażające dopiero z czasem. Na początku jest piękne.
Obserwował mnie i czekał. Wreszcie powiedział cicho:
— Chodź już.
4
Schody do wnętrza ziemi były o wiele starsze niż sam dom. Od stóp, które je przemierzały, schody stały się już w środku częściowo wklęsłe. Schodziły w skałę coraz głębiej i głębiej.
Przez surowe portale wykute w skale widziałem od czasu do czasu morze. Dostrzegłem też, że na półkach skalnych ptaki wiły sobie gniazda, a ze szczelin skalnych wyrastała gdzieniegdzie trawa.
Wreszcie chłód, taki sam, jaki panuje czasami w starych klasztorach, w ruinach kościołów czy w nawiedzonych domach. Zatrzymałem się i zacząłem rozcierać rękoma ramiona. Chłód emanował przez schody od czeluści schodów.
— To nie oni — odezwał się Mariusz łagodnie.
Czekał na mnie, stojąc kilka stopni niżej. Łagodna gra światła i cienia przepołowiła jego twarz.
— Tak było, zanim ich tu sprowadziłem — dorzucił. Kiedyś ta wyspa była miejscem kultu. Być może ten chłód występował tu nawet jeszcze przedtem.
Skinął na mnie ponownie ze swoją charakterystyczną cierpliwością. W jego oczach dostrzegłem wyrozumiałość.
— Nie bój się — powtórzył i ruszył ponownie w dół.
Było mi wstyd nie pójść za nim. Schody schodziły w głąb skały bez końca. Czułem zimną mgiełkę na rękach i twarzy, dostrzegłem błysk wilgotnych kamieni. Schodziliśmy coraz niżej. Echo naszych kroków odbijało się o kolebkowe sklepienie, o szorstkie, chropawe ściany. To miejsce było głębsze niż jakiekolwiek lochy czy katakumby, to było jak dziura, którą kopie się w dzieciństwie, gdy przechwalamy się przed matką i ojcem, że zrobimy tunel aż do samego środka ziemi.
Gdy minęliśmy kolejny zakręt, zobaczyłem błysk światła. Nareszcie. Dwie lampy paliły się przed zamkniętymi drzwiami. Ich knoty zanurzone były głęboko w sporych naczyniach z oliwą. Drzwi posiadały zasuwę z olbrzymiej belki dębowej. Aby ją unieść, trzeba by chyba kilku mężczyzn, może nawet dźwigni i lin.
Mariusz uniósł belkę bez najmniejszego trudu i odłożył na bok. Usłyszałem odgłosy przesuwanej od wewnątrz drugiej belki. Następnie drzwi otworzyły się powoli. Poczułem, że zapiera mi dech w piersiach. Nie chodzi o to, że Mariusz otworzył drzwi nawet bez ich dotykania. Tę sztukę widziałem już przecież wcześniej. Sala, którą ujrzałem za progiem, była pełna takich samych przepysznych kwiatów i zapalonych lamp co wnętrze domu u góry! Tutaj, głęboko pod ziemią, rosły lilie, woskowe i białe, pokryte kropelkami wody, róże w najprzeróżniejszych odcieniach czerwieni i różu, o dojrzałych płatkach. To była kaplica, gdzie łagodnie migotały świeczki wotywne i unosił się zapach o tysiącu odmian. Jej ściany pokryte były freskami, jak w starożytnych kościołach rzymskich, ze złotym liściem wplatanym we wzór. Nie były to jednak wizerunki chrześcijańskich świętych.
Egipskie palmy, żółta pustynia, trzy piramidy, niebieskie wody Nilu. Egipcjanie i Egipcjanki pływający po rzece w zgrabnych łodziach. Wielobarwne ryby głębin namalowane pod nimi, ptaki o szkarłatnych skrzydłach wysoko na niebie. W to wszystko wplecione złoto — w piramidy błyszczące z oddali w słońcu, w łuskę ryb i pióra ptaków, w ozdoby gibkich i delikatnych postaci mężczyzn i kobiet, które na statkach zastygłe spoglądały gdzieś przed siebie.
Na moment zamknąłem oczy. Otworzyłem je powoli i ujrzałem całość jako wielką świątynię. Rzędy lilii na niskim kamiennym ołtarzu, który przytrzymywał olbrzymie złote tabernakulum, pokryte w całości wspaniałymi grawerunkami w te same egipskie wzory. Powietrze przedostawało się tutaj poprzez głębokie szyby w skale nad salą, wprawiając w drżenie płomień wiecznie płonących świec, poruszając wysokie i ostre jak nóż liście lilii ustawionych w naczyniach z wodą i promieniujących silnym zapachem.
Słyszałem niemalże śpiewane w tym miejscu hymny. Słyszałem monotonne pieśni i starożytne inwokacje. Już się nie bałem. To piękno było zbyt uspokajające, zbyt wspaniałe. Nie mogłem odwrócić wzroku od złotych drzwi tabernakulum na ołtarzu. Tabernakulum było większe niż ja sam. Było też trzykrotnie szersze ode mnie.
Mariusz również spoglądał na tabernakulum, a ja poczułem emanującą z niego moc i ciepło niewidzialnej siły. Usłyszałem, jak wewnętrzna zasuwka przy drzwiczkach do tabernakulum odsunęła się. Gdybym miał tylko więcej śmiałości, przysunąłbym się bliżej. Wstrzymałem oddech aż do chwili, w której drzwi otworzyły się już całkowicie, odsłaniając dwie wspaniałe egipskie figury siedzących obok siebie kobiety i mężczyzny. Światło owionęło ich wysmukłe, pięknie rzeźbione białe twarze i kończyny, wpłynęło w ich ciemne oczy.
Byli równie monumentalni jak wszystkie egipskie posągi, które do tej pory kiedykolwiek widziałem, oszczędni w szczegółach, piękni w konturze, wspaniali w swojej prostocie. Tylko otwartość i nieco dziecięcy wyraz twarzy, jaki malował się na ich obliczach, łagodziły chłód i srogość ich postaci ubranych w prawdziwy materiał i mających prawdziwe włosy. W kościołach włoskich widywałem tak ubranych świętych, gdzie aksamit opadał na marmurowy podest. Nie był to zresztą zawsze przyjemny widok. Tutaj jednak wykonano wszystko z olbrzymią uwagą i pieczołowitością. Peruki miały długie czarne loki, obcięte równo nad czołem, zwieńczone diamentami ze złota. Wokół ich nagich ramion wiły się jak węże bransoletki. Na palcach mieniły się pierścienice. Ich ubranie wykonane zostało z najdoskonalszego białego lnu. Postać męska była naga do pasa i miała na sobie jedynie coś, co mogło przypominać spódniczkę; postać kobieca ubrana była w długą, wąską, przepięknie fałdowaną suknię. Oboje mieli na sobie liczne naszyjniki, niektóre inkrustowane szlachetnymi kamieniami.