Выбрать главу

Byli mniej więcej tego samego wzrostu i siedzieli w identycznej pozycji, z rękoma położonymi na udach. Ta identyczność zdziwiła mnie nieco, w równej zresztą mierze co ich silny urok i powab oraz połyskujący w ich oczach blask, równy temu, jaki w świetle odbijają kamienie szlachetne i klejnoty. Nigdy i nigdzie nie widziałem w posągach tak silnego wyrazu życia. Nic zresztą żywego w nich nie było. Być może decydowały o tym wrażeniu ubiór, kosztowności, gra świateł na naszyjnikach i obrączkach, odbicie światła w ich oczach.

Czy to byli właśnie Ozyrys i Izyda?

Mariusz nic nie mówił. Patrzył jedynie na nich, tak jak ja. Jego oblicze było nieprzejrzyste, być może smutne.

— Czy mogę do nich podejść bliżej? — szepnąłem.

— Oczywiście — odrzekł.

Zrobiłem krok w kierunku ołtarza, jak dziecko w katedrze. Zatrzymałem się zaledwie kilka stóp przed posążkami i spojrzałem im prosto w oczy. Och, zbyt cudowni, przepiękni w swojej głębi i różnorodności. Zbyt realni.

Z nie dającą się opisać pieczołowitością przyklejono posągom czarne rzęsy, włosy i delikatnie wygięte brwi. Z nie dającą się opisać pieczołowitością wykonano również lekko rozchylone usta, tak że dostrzec można było połyskujące zęby. A twarze i ręce tak były wygładzone i wypolerowane, że żadna skaza czy rysa nie zakłócała połysku. Siedzieli w sposób charakterystyczny dla wszystkich posągów czy malowanych figur. Wydawało się, że patrzą na mnie.

Byłem zmieszany. Jeśli nie byli Ozyrysem i Izydą, kimże więc mieliby być? Jakiej to odwiecznej prawdy byli symbolami i dlaczego w ich imieniu zawarty był taki nakazujący ton, imperatyw: Ci Których Trzeba Ukrywać.

Z głową lekko przechyloną na bok zatopiłem się w kontemplacji ich postaci.

Oczy były naprawdę brązowe, głębokie. Białka oczu wyglądały jakby pokryto je przezroczystym lakierem, a wargi miały najdelikatniejszy odcień popielatego różu.

— Czy można…? — szepnąłem, odwracając się do Mariusza. Straciłem jednak pewność siebie i przerwałem.

— Możesz ich dotknąć — odrzekł.

A jednak wydawało się to świętokradztwem. Jeszcze raz przyjrzałem się posągom przez dłuższą chwilę. Ich paznokcie zadziwiająco przypominały nasze paznokcie — jakby ktoś wykonał je z inkrustowanego szkła. Pomyślałem, że mógłbym dotknąć zewnętrznej strony dłoni mężczyzny i że to nie będzie chyba świętokradztwem. Chciałem też dotknąć twarzy tej kobiety. Wreszcie zbliżyłem z wahaniem palce do jej policzka. Moje paznokcie leciutko musnęły skórę. Uniosłem wzrok, by spojrzeć jej w prosto w oczy.

To nie może być kamień, czułem to, nie może…

Oczywiście, przecież w dotyku jest zupełnie tak… I jej oczy, coś…

Odskoczyłem do tyłu, zanim sam mogłem siebie powstrzymać. Właściwie wystrzeliłem jak z procy, przewracając po drodze wazony z liliami i wpadając na ścianę obok drzwi. Drżałem na całym ciele tak gwałtownie, że z trudem mogłem ustać na nogach.

— Oni żyją! — wykrzyknąłem. — Nie są wcale posągami, są wampirami, jak my!

— Tak — odparł Mariusz. — Choć akurat to słowo niewiele by im powiedziało.

Stał wysunięty nieco przede mnie i nadal spoglądał spokojnie na ich postacie. Powoli obrócił się, podszedł do mnie i ujął moją prawą dłoń. Krew napłynęła mi do głowy. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Bez przerwy wpatrywałem się w nich. Teraz odwróciłem wzrok w jego kierunku, na jego białą dłoń, która przytrzymała moją.

— W porządku — powiedział spokojnie, prawie ze smutkiem. — Nie sądzę, by mieli ci za złe to, że ich dotykasz.

Przez chwilę nie mogłem go zrozumieć. Wreszcie zrozumiałem.

— Chcesz powiedzieć, że ty… że ty nie wiesz, czy… że oni po prostu siedzą tam i… o Boże!

Jego słowa sprzed setek lat pojawiające się w opowiadaniu Armanda wróciły do mnie, rozbrzmiewając na nowo: Ci Których Trzeba Ukrywać spoczywają w spokoju albo w ciszy. Więcej niż to być może już się nie dowiemy.

Zawładnęły mną dreszcze. Nie potrafiłem powstrzymać drżenia kończyn.

— Oni oddychają, myślą, żyją tak jak my — wyjąkałem. Od jak dawna tacy już są, od jak dawna?

— Uspokój się — odezwał się Mariusz, lekko poklepując moją dłoń.

— Boże — powtórzyłem bez sensu. Ciągle to powtarzałem, brakowało mi słów.

— Kimże oni są? — zapytałem wreszcie. Mój głos brzmiał histerycznie. — Czy to Ozyrys i Izyda? Czy to oni?

— Nie wiem.

— Chcę stąd wyjść, chcę się stąd wydostać.

— Dlaczego? — zapytał spokojnie.

— Ponieważ oni… oni są żywi wewnątrz swych ciał, a przecież… nie mogą ani mówić, ani się poruszać!

— Skąd wiesz, że nie mogą? — zapytał. Mówił cicho i uspokajająco, jak poprzednio.

— Przecież nie ruszają się, w tym cała sprawa. Nie ruszają się.

— Chodź bliżej — odrzekł. — Chcę, abyś przyjrzał im się jeszcze. Potem pójdziemy do góry i opowiem ci wszystko, tak jak ci wcześniej obiecałem.

— Nie chcę już na nich patrzeć, Mariusz, uczciwie, nie chcę — odrzekłem, próbując uwolnić się z jego uchwytu i potrząsając głową. On jednak trzymał mnie mocno, jakby sam był posągiem, i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jego skóra przypominała ich skórę, że wspólnie dzielili identyczny blask ciała.

Stawał się zupełnie taki sam jak oni, w wielkiej przepaści wieczności. I ja stanę się taki jak on! Jeśli uda mi się do tego czasu przeżyć.

— Proszę cię, Mariuszu… — powiedziałem. Nie chodziło mi już ani o wstyd, ani o próżność. Byłem poza tym. Chciałem po prostu jak najszybciej wydostać się stamtąd.

— Poczekaj na mnie — powiedział cierpliwie. — Zostań tu.

Puścił moją dłoń. Odwrócił się i zerknął na kwiaty, które złamałem, na wylaną wodę. Na moich oczach wszystko wróciło do poprzedniego porządku. Kwiaty wróciły do wazonów, woda zniknęła z posadzki.

Mariusz spoglądał na znajdującą się przed nim monumentalną parę. Witał ich przez chwilę w jakiś osobisty sposób, co nie wymagało ani specjalnych zwrotów, ani tytułów. Wyjaśniał im, dlaczego nie było go przez kilka ostatnich nocy. Wyruszył do Egiptu — mówił — i przywiózł ze sobą podarunki dla nich, które wkrótce przyniesie. Wkrótce też zabierze ich stąd na górę, by mogli spojrzeć na morze.

Zacząłem się trochę uspokajać. W myśli analizowałem wszystko to, co stało się dla mnie jasne w chwili wewnętrznego wstrząsu. On się nimi opiekował. Zawsze to robił. Uczynił tę izbę piękną, ponieważ oni na nią spoglądali, i być może nieobce im było piękno obrazów i kwiatów, które tu przynosił.

Pozostawało mi jedynie zerknąć na nich jeszcze raz z boku, aby poczuć to przerażenie towarzyszące zrozumieniu, że żyją, lecz zamknięci są wewnątrz swych ciał.

— Nie mogę tego już dłużej znieść — wymamrotałem.

Znałem już bez zbytecznych słów przyczynę, dla której trzymał ich tutaj. Nie mógł pochować ich gdzieś głęboko w ziemi, ponieważ cały czas pozostawali w pełni świadomi. Nie chciał ich spalić, bo byli bezradni i nie mogli dać na to swojej zgody. Trzymał więc ich i przechowywał w taki sposób, jak antyczni poganie przechowywali swoje bóstwa w świątyniach, które stawały się ich domami. Przynosił im kwiaty.