Teraz, gdy przyglądałem się mu, zapalał wonne kadzidła, mały kawałek czegoś, co wyciągnął z jedwabnej chusteczki. Powiedział im, że to pochodziło z Egiptu. Zapalone odłożył na mały talerzyk z brązu.
Łzy pojawiły się w moich oczach. Zacząłem płakać.
Kiedy ponownie podniosłem wzrok, Mariusz stał już odwrócony do nich plecami. Widziałem ich za jego plecami. Niesamowicie był do nich podobny. Poczułem, że być może robił to specjalnie, z rozmysłem pozwalając, by jego twarz stała się bez wyrazu.
— Rozczarowałem cię, prawda? — wyszeptałem.
— Nie, wcale nie — odpowiedział uprzejmie. — Nie rozczarowałeś.
— Przykro mi, że ja…
— Nie, nie rozczarowałeś.
Przesunąłem się troszeczkę w jego kierunku. Poczułem, że zachowałem się prostacko wobec Tych Których Trzeba Ukrywać. Zachowałem się prostacko wobec niego. Wyjawił mi swoją tajemnicę, a moją reakcją było tylko przerażenie i odraza. Sam siebie rozczarowałem.
Przysunąłem się jeszcze bliżej. Chciałem naprawić to, co zrobiłem. Raz jeszcze obrócił się w ich stronę, a potem otoczył mnie ramieniem. Woń kadzidła uderzyła mi do głowy, upajała. Ich ciemne oczy pełne były gry świateł i cieni wywołanych płonącymi lampami. Nigdzie śladu żyły pod białą skórą, nigdzie choćby zmarszczki czy pęknięcia. Nawet pionowych, delikatnych linii wgłębień na wargach, które Mariusz nadal zachował. Ich ciała nie poruszały się wraz z wciągnięciem i wypuszczeniem oddechu.
Wsłuchując się w ciszę, nie słyszałem żadnych myśli z ich strony, ni bicia serca, ni ruchu przepływającej krwi.
— Ale jest tam, prawda? — szepnąłem.
— Tak, jest.
— A czy ty… Czy przynosisz im tu ofiary? — zapytałem.
— One już nie piją krwi.
Nawet to było okropne i upiorne! Nawet ta przyjemność była im już nie znana. Wyobrazić to sobie — jak to by wyglądało: zmuszenie się do ruchu, by odebrać życie ofierze, i powtórne zastygnięcie w bezruchu. Nie, powinno mi to przynieść ulgę, ale tak nie było.
— Dawno, dawno temu pili jeszcze krew, ale tylko raz do roku. Zostawiałem wtedy ofiarę dla nich w sanktuarium — złoczyńców, słabych i bliskich śmierci. Po jakimś czasie wracałem i stwierdzałem, że ich krew była wypita, a Ci Których Trzeba Ukrywać siedzieli jak poprzednio bez ruchu na swoim miejscu. Tylko kolor ich skóry różnił się nieco. Nie ronili ani jednej kropli krwi. Odbywało się to, kiedy na niebie jaśniał księżyc w pełni, zwykle na wiosnę. Kiedy zostawiałem tu ofiary w innym czasie, nawet te coroczne uczty ustały. Jednak od czasu do czasu przynosiłem im nadal ofiary. Kiedyś nawet, chyba po dziesięciu latach, przyjęły ofiarę. Była wtedy pełnia i znów działo się to wiosną. A potem już nic przynajmniej pół wieku. Straciłem rachubę. Myślałem, że być może muszą zobaczyć księżyc, że muszą znać zmiany pór roku. Jak się okazało, nie miało to żadnego znaczenia. Nie pili nic od czasu, kiedy zabrałem ich do Włoch; było to jakieś trzysta lat temu. Nawet ogrzani ciepłem egipskiego słońca nie pili już krwi.
— Ale kiedy to już się zdarzyło, czy widziałeś to na własne oczy?
— Nie — odparł.
— Nigdy nie widziałeś, jak się poruszają??
— Nie od… od początku.
Znów zadrżałem. Zdawało mi się, że widzę, jak oddychają, jak poruszają wargami. Wiedziałem, że to złudzenie, jednak doprowadzało to mnie do szaleństwa. Musiałem się stąd wydostać. Znowu zacznę chyba krzyczeć.
— Czasami, kiedy przychodzę do nich — ponownie odezwał się Mariusz — stwierdzam, że pewne rzeczy zmieniły się.
— Jak? Co?
— Drobne rzeczy. — Spojrzał na nich z zadumą. Wyciągnął rękę i dotknął palcami naszyjnika kobiety. — Szczególnie lubi ten. Prawdopodobnie odpowiada jej ten gatunek. Był jeszcze inny, który znajdowałem zerwany na podłodze.
— A zatem mogą się jednak poruszać.
— Na początku myślałem, że naszyjnik sam zsunął się na podłogę, ale gdy zdarzyło się to trzykrotnie, zdałem sobie sprawę, jak niedorzeczne było takie wytłumaczenie. To ona go zdarła z siebie, z szyi, albo sprawiła to siłą swej woli.
Wydałem z siebie pełne zdumienia i przerażenia westchnienie, a w chwilę później poczułem się absolutnie upokorzony, że zrobiłem to w jej obecności. Chciałem natychmiast stąd wyjść. Jej twarz była jak zwierciadło dla wszystkich moich wyobrażeń. Dla mnie jej usta wygięły się w uśmiechu, choć naprawdę wcale tak nie było.
Przydarzyło się tak i z innymi ozdobami, znaczonymi imionami bogów, których nie lubili. Tak dziś myślę. Kiedyś pewna waza, którą przyniosłem z kościoła, została roztrzaskana na drobne kawałki, jakby zrobili to samym wzrokiem, samym spojrzeniem. Później też było jeszcze kilka innych zdumiewających zmian.
— Opowiedz mi.
— Po wejściu do sanktuarium kilka razy stwierdziłem, że jedno albo drugie stało wyprostowane.
To również było przerażające. Chciałem pociągnąć go za rękę i wypchnąć z tego miejsca z powrotem na górę.
— Kiedyś zastałem go parę kroków od fotela, a innym razem kobietę przy samych drzwiach.
— Próbującą wyjść? — wyszeptałem.
— Być może — odpowiedział z zadumą. — Ale z drugiej strony, gdyby tylko chcieli, z łatwością mogliby się stąd wydostać. Kiedy usłyszysz całą historię, sam będziesz mógł to ocenić. Gdziekolwiek ich znajdowałem, zanosiłem z powrotem na swoje miejsce. Ustawiałem im ręce i nogi tak, jak były ułożone poprzednio. Potrzeba do tego niesłychanej siły. Są jak elastyczny kamień, jeśli potrafisz to sobie wyobrazić. A jeśli ja mam taką siłę, to możesz sobie wyobrazić, jaką obdarzeni są oni.
— Powiedziałeś, gdyby chcieli… Ale co, jeśli chcieliby robić jeszcze wszystko, ale już nie potrafią? Jeśli to właśnie była granica jej dzisiejszych możliwości — podejść do drzwi?!
— Wydaje mi się, że gdyby chciała, wyłamałaby drzwi. Jeśli ja potrafię odsuwać rygle siłą woli, to cóż dopiero ona?
Spojrzałem na ich zimne, odległe twarze, ich wąskie, zapadnięte policzki, duże usta.
— A jeśli się myślisz? Jeśli oni słyszą każde nasze słowo, które tu wypowiadamy do siebie, złościmy ich tylko… obrażamy.
— Myślę, że rzeczywiście nas słyszą — powiedział Mariusz. Próbował znów uspokoić mnie, kładąc dłoń na mojej ręce. — Nie sądzę jednak, by ich to wiele obchodziło. Gdyby tak było, poruszyliby się.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Potrafią zrobić inne rzeczy, które wymagają wielkiej siły. Na przykład, czasami zamykam na klucz tabernakulum, a oni natychmiast je otwierają. Wiem, że to oni, bo nikt inny nie mógłby tego zrobić. Drzwi otwierają się z trzaskiem i oto znowu widzę ich. Zabieram ich na zewnątrz, aby popatrzyli sobie na morze. A przed świtem, kiedy przychodzę ich zabrać, są ciężcy, mniej elastyczni, prawie niemożliwością jest przesunąć ich czy poruszyć. Są takie chwile, kiedy wydaje mi się, że robią takie rzeczy, aby mnie dręczyć, aby się ze mną droczyć.
— Nie. Oni po prostu próbują coś zrobić, ale to się im nie udaje.
— Nie spiesz się tak w osądzie — powiedział Mariusz. — Wchodziłem do ich izby i znajdowałem dowody naprawdę przedziwnych zjawisk. No i są jeszcze te rzeczy, które wydarzyły się na początku…
Przerwał. Coś rozproszyło jego uwagę.
— Czy słyszysz może jakieś ich myśli? — zapytałem.
Wydawał się zasłuchany. Nie odpowiedział. Przyglądał się im uważnie. Przyszło mi do głowy, że coś się zmieniło! Ostatnim wysiłkiem woli opanowałem przemożne pragnienie odwrócenia się i ucieczki. Spojrzałem na nich z uwagą. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nic nie czułem. Miałem już zacząć krzyczeć, jeśli Mariusz natychmiast nie powie mi, dlaczego tak na nich patrzy.