Выбрать главу

Z dzisiejszego punktu widzenia nietrudno dostrzec, że przeżyłem całe moje życie w niesłychanej, szaleńczej wprost aktywności. Wydawało mi się oczywiste, że nic niepomyślnego nie może mi się przytrafić. Wychowałem się jako nieślubny syn w bogatym rzymskim domu — kochany i rozpieszczany, któremu pozwalano na wszystko. Moi prawowici bracia musieli zamartwiać się swoimi małżeństwami, polityką i wojną. Do dwudziestego roku życia stałem się już uczonym i kronikarzem, kimś, kto na pijackich bankietach rozstrzygał spory historyczne.

Kiedy podróżowałem, miałem za sobą mnóstwo pieniędzy i dokumentów, które wszędzie otwierały przede mną drzwi. Powiedzieć, że życie było dla mnie dobre, to powiedzieć za mało. Byłem nadzwyczajnie szczęśliwym człowiekiem. Najważniejsze jednak było to, że życie nigdy nie nudziło mnie, nigdy nie wydawało mi się zbyt ciężkie.

Nosiłem w sobie poczucie woli zwyciężania zawsze, poczucie zaciekawienia światem. A było to dla mnie równie ważne później, jak dla ciebie była i jest złość i siła, równie ważne, jak w duszach innych mogą być rozpacz czy okrucieństwo.

Wracając jednak do historii… Jeśli było coś, czego brakowało mi w moim raczej pozbawionym większych wydarzeń życiu — a nie myślałem o tym zbytnio — były to miłość i pamięć o mojej celtyckiej matce. Umarła, kiedy ja się narodziłem i wiedziałem o niej tylko tyle, że była niewolnicą, córką wojowniczego plemienia Galów, które walczyło z Juliuszem Cezarem. Byłem blondynem o niebieskich oczach, podobnym do matki. Mężczyźni z jej plemienia zdawali się być gigantami. Już w bardzo młodym wieku górowałem wzrostem nad moim ojcem i braćmi. Niewiele, jeśli w ogóle, obchodzili mnie moi galijscy przodkowie. Przybyłem do Galii jako wykształcony Rzymianin, Rzymianin do szpiku kości, i nie nosiłem w sobie nawet świadomości mojej barbarzyńskiej krwi, a raczej powszechne przekonanie moich czasów, że Cezar August jest wielkim władcą, i że w błogosławionym wieku Pax Romana stare zabobony zastępowane są w całym imperium prawem i rozumem. Nie było takiego miejsca, na którym nie można było zbudować rzymskich dróg dla żołnierzy, uczonych i kupców.

Tamtej nocy pisałem jak szalony, przenosząc na papier opis mężczyzn, którzy wchodzili i wychodzili z tawerny, przedstawicieli, jak się zdawało, wszelkich ras, mówiących najprzeróżniejszymi językami.

Bez żadnej konkretnej przyczyny opanowało mnie dziwne przeświadczenie dotyczące życia, dziwna troska, która urosła do wcale przyjemnej obsesji. Pamiętam, że myślałem o tym tamtej nocy, bo wydawało się to jakoś związane z tym, co wydarzyło się później. Jest to jednak nieistotne. Już przedtem myślałem podobnie. Już wcześniej pojawiło się to we mnie. Owo przeświadczenie było po prostu myślą, że był na tym świecie ktoś, kto wiedział wszystko. Nie chodziło o to, że istniała jakaś wyższa istota na ziemi. Wydawało mi się, że istniała jakaś nieustająca inteligencja, ustawiczna świadomość. Myślałem wtedy o tym w kategoriach praktycznych, co ekscytowało, a jednocześnie działało na mnie kojąco. Była gdzieś świadomość tego, jak było w Massalii sześć wieków temu, kiedy przybyli tu pierwsi kupcy greccy, świadomość, jak to było w Egipcie, kiedy Cheops budował piramidy. Ktoś wiedział, jak wyglądał zmierzch tego dnia, kiedy Troja padła pod naporem greckich najeźdźców. Ktoś lub coś wiedział wreszcie, o czym mówili chłopi w swych małych chatkach w okolicach Aten tuż przed tym, jak Spartanie zamienili w ruiny jej mury.

Moje pojęcie tego kogoś lub czegoś było niejasne. Pocieszałem się jednak myślą, że nic duchowego nie zostało stracone dla nas, że istniało ustawicznie, ta nieustająca wiedza o wszystkim…

Popijając wino, rozmyślając o tym i zapisując myśli na papierze, zdałem sobie sprawę, że nie tyle było to moje głębokie przekonanie, ile raczej uprzedzenie; po prostu poczułem, że istnieje taka ciągła świadomość. Wszystko to, co zapisywałem, było jej imitacją. Próbowałem powiązać wszystkie rzeczy, które widziałem, łącząc moje obserwacje krajów i ludzi z wszystkim, co o nich zapisano od czasów Greków — od Ksenofonta, Herodota i Posejdoniosa, aby stworzyć jedną nieustanną świadomość świata za mojego życia. Było to bardzo ograniczone i blade wobec prawdziwej świadomości, a jednak czułem się dobrze, pisząc dalej.

Mniej więcej o północy zacząłem już nieco odczuwać zmęczenie. Gdy podniosłem głowę znad stołu po dłuższym okresie niczym nie zmąconej koncentracji, zdałem sobie sprawę, że coś zmieniło się w tawernie. W jakiś niewytłumaczalny sposób zrobiło się ciszej. Właściwie niewiele pozostało gości. Na wprost mnie, ledwo tylko oświetlonym migocącym płomieniem świecy, siedział wysoki, jasnowłosy mężczyzna odwrócony plecami do sali. Mężczyzna przyglądał mi się w milczeniu. Poczułem się nieswojo. Zaniepokoiłem się nie tyle tym, w jaki sposób patrzył na mnie — chociaż już to samo w sobie przyprawiało o dreszcze — ile zdając sobie sprawę, że siedzi tam już od dłuższego czasu, blisko mnie, przyglądając się, a ja dopiero teraz go zauważyłem.

Był olbrzymim Galem, jak wszyscy oni, nawet wyższym ode mnie. Jego twarz była pociągła, o niezwykle silnej szczęce, orlim nosie i błyszczących dziecięcą inteligencją oczach pod krzaczastymi jasnymi brwiami. Chcę powiedzieć, że wyglądał na bardzo bystrego i inteligentnego, ale jednocześnie bardzo młodo i niewinnie. Nie był jednak młody.

Moje zakłopotanie pogłębiał jeszcze bardziej fakt, że jego gęste i proste włosy nie były przycięte krótko na obowiązującą modłę rzymską, lecz spływały luźno na ramiona. Zamiast zwykłej tuniki i peleryny, które noszono powszechnie w owych czasach, miał na sobie stary, wybijany pasami skórzany kaftan, który był ubraniem barbarzyńców w czasach przed Cezarem. Wyglądał, jakby przyszedł prosto z lasu. Jego szare płonące oczy przewiercały mnie na wylot. Z bliżej nie sprecyzowanego powodu odnajdywałem upodobanie w przypatrywaniu się jego postaci. Zapisywałem w pośpiechu szczegóły jego ubioru, będąc pewnym, że nie potrafi czytać w łacinie. Bezruch, w jakim tkwił, wprawił mnie w nerwowe zakłopotanie. Jego oczy były nienaturalnie szerokie, a usta drżały lekko, jakby już sam mój widok ekscytował go. Czyste i delikatne ręce, które swobodnie oparł na stojącym przed nim stole, zdawały się nie pasować do reszty jego olbrzymiej sylwetki.

Jedno spojrzenie na tawernę uprzytomniło mi, że nie ma tu teraz moich niewolników. Być może byli w sąsiedniej sali, zajęci grą w karty, albo u góry z kobietami. Na mojej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech, gdy spojrzałem na milczącego nieznajomego. Wróciłem do pisania. On jednak zaczął od razu mówić do mnie.

— Jesteś wykształconym człowiekiem, prawda?

Mówił ogólnie używaną w całym imperium łaciną, ale z silnym akcentem i wymawiając każde słowo z pieczołowitością, co nadawało jego mowie muzyczne brzmienie.

Potwierdziłem. Miałem dość szczęścia w życiu, by zdobyć wykształcenie. Zacząłem pisać na nowo, sądząc, że to z pewnością zniechęci go do zadawania dalszych pytań. Był nawet interesujący, ale nie miałem ochoty z nim rozmawiać.

— Piszesz zarówno po grecku, jak i po łacinie, prawda? — zapytał, zerkając na ukończone zapiski leżące przede mną na stole.

Wytłumaczyłem mu uprzejmie, że słowa greckie, które napisałem na pergaminie, były cytatem z innego tekstu. Moje notatki były pisane po łacinie.

Znów pochyliłem się nad papierem.