Выбрать главу

Ten bóg żądał krwawej ofiary za każdym razem, kiedy księżyc był w pełni. Podczas Samhain — to jest 1 listopada według naszego kalendarza chrześcijańskiego — a dzień ten stawał się Dniem Wszystkich Świętych albo Dniem Zmarłych — ów bóg przyjmował największą liczbę ofiar, które miały zapewnić wzrost plonów; wtedy też wypowiadał wszelkiego rodzaju przepowiednie i sądy. To właśnie on służył Wielkiej Matce, tej, która nie jest przyobleczona w rzeczywisty kształt, lecz która pomimo to obecna jest we wszystkich rzeczach i jest matką wszystkich ludzi, a wreszcie i samego Pijącego Krew, który przemierza jej ogród.

Moje zainteresowanie pogłębiło się, ale podobnie rzecz się miała z moimi obawami. Kult Wielkiej Matki nie był dla mnie oczywiście czymś nowym. Matka Ziemia i Matka Wszystkich Rzeczy czczone były pod wieloma imionami, po wszystkie krańce imperium; tak się też rzecz miała z jej kochankiem i synem, jej umierającym bogiem, tym, który dożywał wieku męskiego wraz z porą zbiorów po to tylko, aby zostać ściętym, tak jak ścina się zbiory, podczas gdy jego matka pozostaje wieczna. To był starożytny i szlachetny mit o porach roku. Jego celebracja wszędzie i w każdych czasach bynajmniej niewiele miały wspólnego ze szlachetnością.

Boska Matka bowiem była również Śmiercią, Ziemią, która połyka resztki swego młodego kochanka; Ziemią, która pochłania nas wszystkich. Zgodnie z tym starożytnym mitem, starym jak sam wysiew nasion, powstawały tysiące krwawych rytuałów.

Bogini ta było czczona w Rzymie pod imieniem Cybele i miałem okazję widzieć jej szalonych kapłanów, dokonujących na sobie rytualnej kastracji podczas fanatycznego szaleństwa. Bogowie tego mitu kończyli śmiercią jeszcze gwałtowniejszą — Attis został wykastrowany, Dionizos, którego członki były rozdzierane, zginął w męczarniach, egipski Ozyrys został rozczłonkowany, zanim Wielka Matka Izyda nie zebrała go z powrotem. Teraz ja miałem stać się owym Bogiem Wzrastania — bogiem winorośli, bogiem zbiorów, bogiem drzewa. Wiedziałem jednocześnie, że cokolwiek się wydarzy, będzie to coś przerażającego. Cóż innego mi pozostało, jak tylko upijać się i wspólnie mruczeć hymny z Mealem, w którego oczach, gdy spoglądał na mnie od czasu do czasu, pojawiały się łzy.

— Wyciągnij mnie stąd, łajdaku — wykrzyknąłem kiedyś w rozdrażnieniu. — Dlaczego, do diabła, sam nie zostaniesz Bogiem Drzewa? Dlaczego akurat ja?

— Mówiłem ci, Bóg wyznał mi swoje życzenia. Ja nie zostałem wybrany.

— Ale gdybyś został wybrany, czy przyjąłbyś to tak łatwo? — zażądałem odpowiedzi.

Miałem już serdecznie dość tych starych rytuałów, według których każdy człowiek zagrożony chorobą czy nieszczęściem musi złożyć bogu ofiarę z człowieka, jeśli chce zostać przez niego oszczędzony, podobnie jak innych wierzeń, otoczonych największą czcią, którym towarzyszyły identyczne barbarzyństwa.

— Bałbym się, ale przyjąłbym to — szepnął. — Wiesz, co jest straszne w twoim przeznaczeniu? To mianowicie, że dusza zostanie już na zawsze zamknięta w twoim ciele. Zamknięta zostanie przed nią szansa opuszczenia ciała przy śmierci i przejścia w inne ciało czy inne życie. Cały czas twoja dusza będzie duszą boga. Zostanie w tobie zamknięty cykl śmierci i nowego narodzenia.

Wbrew sobie i mojej pogardzie dla jego wiary w reinkarnację, to, co powiedział, zmusiło mnie do milczenia. Poczułem dziwną wagę jego przekonań. Poczułem jego smutek.

Moje włosy były coraz dłuższe i gęstsze. Gdy gorące dni lata przeszły w chłodniejsze dni jesieni, wiedziałem, że zbliżamy się do wielkiego corocznego Samhain. Nie przestawałem jednak zadawać pytań.

Z ilu ludzi do tej pory uczyniliście w ten sposób bogów? Co było takiego we mnie, że wybraliście właśnie mnie?

— Nigdy nie sprowadziłem nikogo po to, aby został bogiem — odpowiedział. — Bóg jednak jest stary; okradziony jest ze swej magii. Przydarzyło się mu straszliwe nieszczęście, ale nie mogę mówić o tych rzeczach. Wybrał swojego następcę.

Wyglądał na przestraszonego. Wiedział, że mówi za dużo. Coś poruszało w nim pokłady najgłębszego strachu.

— A skąd wiesz, że on będzie mnie chciał? Czy masz może jeszcze sześćdziesięciu innych kandydatów zebranych tu, w fortecy?

Potrząsnął głową i w chwili zupełnie nietypowej dla niego surowości powiedział:

— Jeżeli nie wypijesz krwi, Mariuszu, jeżeli nie staniesz się ojcem nowej rasy bogów, co stanie się z nami?

— Chciałbym, żeby mnie to obchodziło, przyjacielu… — odparłem.

— Ach, nieszczęście — wyszeptał. Następnie zaczął wykład o powstaniu Rzymu, straszliwych inwazjach Cezara, upadku plemion żyjących na tych wzgórzach i w lasach od początku stworzenia, o zgliszczach, które pozostały z miast greckich i etruskich, a wreszcie i rzymskich…

— Cywilizacje powstają i upadają, przyjacielu — powiedziałem. — Dawni bogowie ustępują nowym.

— Mariuszu, nie rozumiesz — odrzekł. — Nasz Bóg nie został pokonany przez waszych idoli i tych, którzy opowiadają frywolne i sprośne historie. Nasz Bóg był równie piękny, jakby sam księżyc ukształtował go swym światłem. Przemawiał głosem, który był czysty jak światło. Prowadził nas w wielkiej jedności przy wszystkim, co jest zaprzeczeniem rozpaczy i samotności. Został jednak porażony straszliwym nieszczęściem, a we wszystkich północnych krainach inni bogowie zginęli całkowicie. Taka była zemsta Boga Słońca nad nim, choć pozostaje dla nas i dla niego tajemnicą, w jaki sposób słońce wniknęło w niego podczas godzin ciemności. Ty jesteś naszym zbawieniem, Mariuszu, Ty jesteś tym śmiertelnym, który posiadł mądrość, jest wykształcony i może się uczyć. Ty możesz zostać Tym Który Uda Się Do Egiptu.

Zastanowiłem się. Pomyślałem o dawnych kultach Izydy i Ozyrysa, i o tych, którzy mówili, że ona była Matką Ziemi, a on zbożem; Tyfon, zabójca Ozyrysa, miał być ogniem światła słonecznego. Teraz oto ten pobożny pośrednik i komunikator z bogiem opowiadał mi, że słońce odszukało jego boga nocy i to ono spowodowało wielkie nieszczęścia.

Wreszcie trzeźwość umysłu opuściła mnie zupełnie. Zbyt wiele dni spędzonych w pijaństwie i samotności. Leżałem w ciemności i śpiewałem hymny do Wielkiej Matki. Nie była jednakże dla mnie bóstwem, podobnie jak Diana z Efezu ze swoimi licznymi rzędami napęczniałych od mleka piersi, ani straszliwa Cybele, czy nawet łagodna Demeter, której lament i opłakiwanie Persefony w krainie martwych zainspirowało święte Eluzynie. Nie, ona była silną, dobrą ziemią, którą wąchałem przez małe zakratowane okienka mojego pokoju z wiatrem niosącym ze sobą wilgoć i słodycz mrocznych, zielonych lasów. Ona była kwieciem łąkowym i pochylającą się od wiatru trawą, była wodą, którą słyszałem od czasu do czasu wytryskującą jakby z jakiegoś górskiego strumienia. Była wszystkimi rzeczami, które nadal jeszcze miałem w tym surowym i małym, drewnianym pokoju, gdzie wszystko pozostałe zostało mi odebrane. Wiedziałem tylko to, co wiedzą wszyscy ludzie, cykl zimy i wiosny, i wszystko co rośnie, posiada w sobie jakąś majestatyczną, wyższą prawdę, która przywraca się sama do życia bez pomocy mitów czy języka.

Spoglądałem przez kraty na roziskrzone gwiazdy nad głową i wydawało mi się, że umieram w najbardziej absurdalny sposób, pośród ludzi, których nie podziwiałem, i zwyczajów, których, gdybym tylko mógł, natychmiast zakazałbym. A jednak widoczna świętość tego wszystkiego udzielała się i mnie. Sprawiała, że sam poddawałem się marzeniom i widziałem siebie samego w samym środku czegoś, co posiadało własne, zapierające dech piękno.