Выбрать главу

Któregoś ranka usiadłem na łóżku i dotykając włosów, zdałem sobie sprawę, że są grube i skręcone opadają mi aż na ramiona.

Kolejne dni charakteryzował nie kończący się harmider i ruch w fortecy. Ze wszystkich stron podjeżdżały do bram fortecy wozy, tysiące pieszych wchodziło do środka. Ciągle słychać było krzątających się ludzi, którzy przybywali z daleka.

Wreszcie Mael i ośmiu pozostałych druidów przyszło do mnie. Ich szaty były białe i świeże. Pachniały wiosenną wodą i promieniami słońca, w którym zostały wysuszone. Ich włosy były uczesane i błyszczące. Ostrożnie ogolili mi włosy z podbródka i znad górnej wargi. Przycięli paznokcie. Rozczesali włosy i założyli na mnie takie same białe szaty. Następnie otoczyli mnie ze wszystkich stron woalkami i wyprowadzili na zewnątrz, do białego, przykrytego baldachimem wozu. Zdążyłem jeszcze dostrzec innych ludzi ubranych w podobne szaty, tworzących olbrzymi tłum i zdałem sobie po raz pierwszy sprawę, że jedynie wybranych kilku druidów mogło mnie wcześniej oglądać.

Kiedy Mael i ja znaleźliśmy się już pod baldachimem, opuszczono zasłony i odcięto nas całkowicie od świata zewnętrznego. Usiedliśmy na surowych ławkach, gdy tymczasem wóz ruszył. Jechaliśmy tak, bez słowa, dobrych kilka godzin. Od czasu do czasu promień słońca przebił białe płótno nakrywające wóz i przypominające namiot. Kiedy przysuwałem twarz blisko do materiału, mogłem dostrzec mijany po drodze las. Był coraz gęstszy, jeszcze bardziej niedostępny niż ten, który pamiętałem. Za nami ciągnął się nie kończący się sznur innych wozów, w których siedzieli przywiązani do drewnianych pali ludzie krzyczący o łaskę. Ich głosy mieszały się razem w jakiś okropny chór.

— Kim oni są? Dlaczego tak krzyczą? — nie wytrzymałem wreszcie. Nie mogłem już znieść dłużej tego napięcia.

Mael ocknął się jakby ze snu:

— Są złoczyńcami, złodziejami, mordercami. Wszyscy są sprawiedliwie osądzeni i wszyscy zginą w świętej ofierze.

— Obrzydliwe — mruknąłem pod nosem. Ale czy rzeczywiście? Wszak w Rzymie wysyłaliśmy naszych przestępców na krzyże, gdzie czekała na nich śmierć, paliliśmy ich na stosach, skazywaliśmy na najprzeróżniejsze tortury. Czy byliśmy bardziej cywilizowani tylko dlatego, że nie nazywaliśmy tego religijną ofiarą? Być może Keltoi byli nawet mądrzejsi od nas w tym, że nie marnowali swoich straceńców.

To wszystko był jednak nonsens. Zachowałem przecież jasność umysłu. Wóz toczył się dalej. Słyszałem tych, którzy przechodzili obok pieszo i przejeżdżali konno. Wszyscy udawali się na święto Samhain. Ledwo żyłem. Nie chciałem wcale znaleźć się w ogniu. Mael był blady i wyglądał na przestraszonego. Zawodzenie skazanych w wozach za nami doprowadzało mnie na skraj obłędu. O czym będę myślał, kiedy zapłonie ogień? O czym pomyślę, kiedy sam poczuję, że zaczynam płonąć? Nie mogłem już dłużej tego znieść.

— Co zamierzacie ze mną zrobić? — zażądałem natychmiast odpowiedzi. Poczułem w sobie chęć uduszenia Maela. Spojrzał na mnie, jego brwi uniosły się lekko.

— A jeśli Bóg już nie żyje — szepnął.

— Wtedy pojedziemy do Rzymu, ty i ja, i upijemy się razem dobrym winem! — odpowiedziałem również szeptem.

Było już późne popołudnie, kiedy wreszcie wóz nagle się zatrzymał. Głosy, które nas otaczały, zdały się potężnieć.

Kiedy poruszyłem się, aby wyjrzeć na zewnątrz, Mael nie zatrzymywał mnie. Zobaczyłem, że dojechaliśmy do olbrzymiej polany, obramowanej ze wszystkich stron gigantycznymi dębami. Wszystkie wozy, włącznie z naszym, ustawiono między drzewami. Na środku polany setka mężczyzn pracowała nad jakąś konstrukcją, w której na razie rozpoznać można było jedynie wiązki patyków, kilometry lin i setki wielkich, grubo ociosanych pni drzew. Wielkie i długie kłody, jakich jeszcze w życiu nie widziałem, ustawiono do góry na stos, tworząc jakby dwie gigantyczne litery X.

Las dookoła pełen był tych, którzy się temu przypatrywali, Polana nie pomieściłaby wszystkich tu zebranych. A jednak nadal przybywały nowe wozy, usiłując jeszcze znaleźć sobie miejsce gdzieś na skraju lasu.

Usiadłem z powrotem i udawałem przed sobą, że nie wiem, co oni tam robią. Wiedziałem jednak dobrze. Zanim zaszło słońce, krzyki tych z wozów więziennych stały się głośniejsze i bardziej rozpaczliwe. Zapadł już prawie mrok. A kiedy Mael uniósł połę zakrycia, abym mógł lepiej widzieć, z przerażeniem ujrzałem dwa gargantuiczne, wiklinowe posągi, mężczyzny i kobiety, jak się zdawało po skłębionych winoroślach imitujących szaty i włosy. Całość skonstruowana została z kłód drewna, łoziny i lin, a od dołu do szczytu wypełniona była przywiązanymi do niej i rozpaczliwie rzucającymi się ciałami potępionych skazańców, którzy, krzycząc, zanosili ostatnie błagania o życie.

Oniemiałem, patrząc na owe dwa monstrualne giganty. Nie potrafiłbym nawet zliczyć wykręconych rozpaczliwie ludzkich ciał, które przytrzymywały w sobie. Ofiary wepchnięte zostały w środek wydrążonych nóg figur, do ich ramion, torsów, dłoni, a nawet do olbrzymich, pozbawionych twarzy i podobnych klatkom głów, których szczyty zwieńczono liśćmi bluszczu i kwiatami. Z girland kwiatów zrobiona była szata kobiety, a łodygi pszenicy wetknięto w ogromny pas z pluszczu opasający mężczyznę. Kolosy trzęsły się, jakby miały w każdej chwili upaść na ziemię, ale wiedziałem, że silne krzyżowe rusztowanie z drzewa mocno się trzymało. Potężne figury zdawały się górować nad odległym lasem. Wokół ich stóp ułożono olbrzymie ilości drewna podpałkowego i nasiąkniętych smołą szczap, które wkrótce zajmą się ogniem i podpalą resztę.

— I wszyscy, którzy muszą tu umrzeć, są przestępcami? Chcesz, żebym w to uwierzył? — zapytałem Maela.

Przytaknął skinieniem głowy ze swoją zwykłą powagą; niewiele go to obchodziło.

— Czekali miesiące, niekiedy lata, aby zostać poświęceni — powiedział prawie obojętnie. — Są z całego kraju. Nie mogą odmienić swojego przeznaczenia, tak jak my nie możemy odmienić naszego. Ich przeznaczeniem jest zginąć w postaciach Wielkiej Matki i jej kochanka.

Coraz bardziej desperacko rozglądałem się dookoła. Powinienem zrobić coś, żeby stąd uciec, ale nawet teraz otaczało wóz chyba ze dwudziestu druidów, a za nimi widziałam stojący oddział żołnierzy. Tłum wokół wypełniał las. Ciemność zapadła szybko i zapalono pochodnie. Słyszałem wrzask podnieconych głosów. Błagalne krzyki potępionych stawały się jeszcze bardziej przeraźliwe.

Siedziałem bez ruchu i próbowałem uchronić mój umysł przed paniką. Jeśli nie mogę uciec, to przyjmę te rytualne ceremonie ze spokojem, a kiedy stanie się jasne, jakimi są komediantami i szamanami, z godnością oznajmię im swój sąd o nich, dostatecznie głośno, aby usłyszeli. To będzie moje ostatnie działanie — akt Boga; musi to być wykonane z powagą i mocą, inaczej nie będzie miało żadnego znaczenia.

Wóz znów ruszył. Usłyszałem podniesione głosy, krzyki i hałas. Mael wstał, ujął mnie za rękę i pomógł złapać równowagę. Kiedy ponownie odrzucono połę zasłonki, zobaczyłem, że staliśmy głęboko w lesie, w sporej odległości od polany. Zerknąłem do tyłu na ponure, niesamowite kolosy — płomienie zamigotały pośród roju ludzkiego wypełniającego je, nagle poruszonego i bezsilnie rzucającego się w oszalałym strachu i bólu. Zdawało się, że płonące postacie bogów ożyły, jakby nagle powzięły zamiar zgniecenia wszystkich.

Nie potrafiłem zmusić się do odwrócenia głowy. Mael zacisnął mocniej palce na moim ramieniu i powiedział, że muszę już iść z wybrańcami kapłaństwa do sanktuarium Boga. Pozostali zbliżyli się. Próbowali mnie ukryć, otaczając zewsząd. Zdałem sobie sprawę, że tłum nie wiedział, co się teraz działo. Najprawdopodobniej przypuszczano tylko, że ofiara wkrótce nastąpi i że jakaś manifestacja będzie przedstawiona przez druidów. Tylko jeden niósł pochodnie i prowadził całą naszą grupę coraz głębiej w wieczorną ciemność. Mael szedł tuż obok mnie, pozostali przede mną, z boku i z tyłu.