Выбрать главу

Zrobiło się cicho. Czułem wilgoć w powietrzu. Drzewa, które mijaliśmy, stały się oszałamiająco wysokie na tle znikającej poświaty na odległym niebie, że zdawały się rosnąć nawet w chwili, kiedy patrzyłem na nie. Pomyślałem, żeby teraz zacząć uciekać. Dokąd jednak mógłbym uciec? Zgraja dopadłaby mnie błyskawicznie.

Tymczasem doszliśmy do gaju i w migocącym świetle pochodni ujrzałem wyrzeźbione na konarach drzew przerażające twarze i nabite na pale ludzkie czaszki, szczerzące zęby w mroku. W wydrążonych pniach drzew złożono inne czaszki, składając je jedna na drugą, w rzędach. Teraz dostrzegłem, że miejsce to było regularną kostnicą, a cisza, która nas otaczała, zdawała się ożywiać owe przerażające przedmioty, sprawiając wrażenie, że lada chwila przemówią do nas. Bezskutecznie próbowałem pozbyć się wrażenia, że oczodoły czaszek patrzą na mnie. Tak naprawdę, nikt mnie teraz nie widzi — myślałem; nie ma nieustającej świadomości rzeczy.

Stanęliśmy przed dębem o tak olbrzymim obwodzie, że zwątpiłem w sprawność moich zmysłów. Jakie stare musiało być to drzewo, by wyrosnąć do tak wielkich rozmiarów. Kiedy jednak spojrzałem do góry, zobaczyłem, że jego wznoszące się wysoko konary były nadal jeszcze żywe, nadal pokryte zielonymi liśćmi a między konarami widać było jemiołę.

Druidzi rozstąpili się na lewo i na prawo, przy mnie pozostał jedynie Mael. Stałem na wprost dębu, a obok mnie Mael. Ujrzałem setki bukietów kwiatów ułożonych u podstawy drzewa; ledwo teraz widoczne płatki kwiecia traciły w ciemności kolor.

Mael skinął głową. Oczy miał przymknięte. Wydawało się, że pozostali również znajdują się w takim samym jak on transie. Ich ciała drżały. Poczułem, jak zimny powiew powietrza przeszedł po trawie, gładząc jej źdźbła, a liście drzew zaszumiały głośnym westchnieniem.

I nagle, bardzo wyraźnie, usłyszałem słowa wypowiedziane w ciemności, choć nie towarzyszył im wcale dźwięk! Pochodziły niewątpliwie z wnętrza dębu i zapytywały, czy wszystkie warunki zostały spełnione przez tego, który dziś w nocy pić będzie Boską Krew.

Przez chwilę myślałem, że tracę zmysły, że odurzyli mnie środkami halucynogennymi. Nic jednak nie piłem od rana! Mój umysł był rześki, zbyt boleśnie rześki. Znów usłyszałem ciche tętno tamtego jestestwa, znów usłyszałem pytanie:

— Czy jest człowiekiem wykształconym?

Wysmukła postać Maela zdawała się błyszczeć, kiedy udzielał odpowiedzi na zadane pytanie. Twarze pozostałych pokryła ekstaza, ich oczy utkwione były nieruchomo w wielkim dębie. Migotanie płomienia pochodni było w tej chwili jedynym ruchem.

— Czy może udać się do Egiptu?

Widziałem, że Mael skinął potakująco głową. W jego oczach pojawiły się łzy, a grdyka drżała, gdy przełykał ślinę.

— Tak, żyję, mój wierny sługo, i przemawiam do ciebie. Dzielnie się spisałeś i stworzę teraz nowego boga. Przyślij go do mnie.

Byłem zbył oszołomiony, by wypowiedzieć choćby słowo. Poza tym nie miałem nic do powiedzenia. Wszystko się zmieniło. Wszystko, w co wierzyłem, na czym polegałem, nagle zostało zakwestionowane. Nie odczuwałem najmniejszego strachu, tylko paraliżujące osłupienie i zdumienie.

Mael ujął mnie za rękę. Pozostali druidzi podeszli, aby mu asystować. Poprowadzono mnie wokół dębu, w pewnej odległości od złożonych przy korzeniach kwiatów. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed sporych rozmiarów stosem kamieni opartym o dąb. Po tej stronie również znajdowały się wyrzeźbione figury i stos czaszek. Ujrzałem nowe blade postacie druidów, których przedtem z nami tam nie było. Niektórzy mieli długie białe brody. To właśnie oni ruszyli ku kamieniom i zaczęli je usuwać. Mael i inni pomagali im, bezgłośnie unosząc wielkie bryły skalne i odrzucając je na bok. Niektóre z kamieni były tak ciężkie, że musiało je unosić jednocześnie trzech mężczyzn.

Pracując w ten sposób, odsłonili wreszcie ciężkie, duże drzwi znajdujące się u podstawy pnia drzewa. Mael wyciągnął żelazny klucz i wypowiedział jakieś słowa w języku Keltoi, na które odpowiedzieli pozostali. Dłoń Maela drżała. Wkrótce jednak otworzył wszystkie zamki przy drzwiach. Dopiero trzech ludzi dało sobie radę z otwarciem drzwi. Druid niosący pochodnie odpalił od swojej jeszcze jedną żagiew i wcisnął mi ją w dłoń. Usłyszałem głos Maela:

— Wejdź, Mariuszu.

Przy migotającym świetle spojrzeliśmy na siebie. Wydawał się teraz bezradny, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu, choć jego serce promieniało, gdy patrzył na mnie. Poznałem teraz, przez jedną króciutką chwilę, najodleglejsze zakamarki tajemnicy. Stanąłem przed nią pokornie, skonfundowany i zmieszany jej pochodzeniem.

Tymczasem z wewnątrz drzewa, z ciemności dobywających się zza prymitywnego, wyrąbanego wejścia w głąb drzewa doszło nas bezgłośne wezwanie. Mariuszu, nie obawiaj się. Czekam na ciebie. Weź pochodnię i podejdź do mnie.

7

Kiedy przekroczyłem próg drzwi, druidzi zamknęli je za mną. Zdałem sobie sprawę, że stoję na szczycie długich kamiennych schodów. Taki oto widok miałem już oglądać bez końca przez wieki, które nastąpiły później, a ty widziałeś to już dwa razy, a zobaczysz jeszcze — schody prowadzące w dół, do Matki Ziemi, do komnat, gdzie zawsze ukrywają się Ci Którzy Spijają Krew Ludzką.

Sam dąb zawierał w sobie salę, niską i surową. Światło mojej pochodni zatrzymywało się na szorstkich śladach, jakie wszędzie pozostawiły po sobie dłuta. Ten ktoś wzywający mnie znajdował się teraz u podnóża schodów. Usłyszałem ponowne wezwanie i zapewnienie, że nie muszę się niczego obawiać.

Nie bałem się. Byłem raczej ożywiony w sposób przekraczający moje najśmielsze marzenia. Nie umrę więc tak łatwo, jak to sobie wyobrażałem. Zstępowałem ku tajemnicy, która była nieskończenie bardziej interesująca niż to sobie mogłem kiedykolwiek wyobrazić.

Kiedy doszedłem do najniższego wąskiego schodka i stanąłem w małej kamiennej salce, zdrętwiałem z przerażenia. Odczuwałem przerażenie, ale i odrazę zarazem. Wstręt i strach były tak zaskakujące, że poczułem w krtani grudkę czegoś, co podchodzi coraz wyżej, a od czego zaczynam się dusić i zbiera mi się na wymioty.

Jakaś postać siedziała na kamiennej ławie naprzeciwko schodów. W pełnym oświetleniu pochodni widziałem, że miała twarz i kończyny podobne do człowieczych. Cała jednak była poparzona w straszliwy sposób, ale jej skóra przyschnięta do samej kości. Właściwie to, co ujrzałam, było żółtookim szkieletem pokrytym jakby smołą. Jedynie grzywa białych włosów była normalna. Stworzenie otworzyło usta, obnażając białe kły, ja mocno musiałem ściskać pochodnię, aby nie zacząć wrzeszczeć jak szalony.

— Nie podchodź za blisko do mnie — odezwała się postać. — Zostań tam, gdzie mogę cię dobrze widzieć.

Przełknąłem ślinę i próbowałem swobodniej oddychać. Żaden człowiek nie mógłby żyć, gdyby był tak popalony. A przecież ta postać żyła — naga, ściągnięta w sobie i czarna. Jej głos był jednak niski i piękny. Wzmagał się i wolno wypełniał salę.

Postać skierowała we mnie swój palec, a żółte oczy rozszerzyły się nieco, ujawniając w świetle czerwony odcień.