Przerwał.
Przyglądał się mi, ciekawy mojej reakcji. W bibliotece było cicho i jeśli inni ukrywali się gdzieś za ścianą, teraz nie słyszałem ich.
— Nie wierzę ani jednemu słowu z tego, co mi opowiedziałeś — odezwałem się.
Gapił się na mnie w zdumionym milczeniu przez chwilę, aż wreszcie zaczął się głośno śmiać.
Wściekły wyszedłem z biblioteki i przeszedłem przez sale świątyni, w górę tunelem, aż wreszcie znalazłem się na ulicy.
11
To zupełnie do mnie niepodobne, abym tak się unosił, przerywał gwałtownie rozmowę i wychodził. Nigdy tego nie robiłem za czasów, kiedy byłem jeszcze człowiekiem śmiertelnym. Ale, jak już powiedziałem, znajdowałem się niemal na krawędzi szaleństwa, tego pierwszego ataku obłąkania, którego wielu z nas doświadcza, a już szczególnie ci, którzy wrzuceni zostali w ten nowy świat siłą.
Wróciłem do mojego domu w pobliżu wielkiej biblioteki Aleksandryjskiej i położyłem się na łóżku, jakbym rzeczywiście mógł teraz zasnąć i w śnie znaleźć ucieczkę od tego wszystkiego.
— Idiotyczne bzdury — wymamrotałem do samego siebie.
Im dłużej jednak myślałem o tej historii, tym bardziej wydawała się sensowna. Było całkiem możliwe, że coś, co znajdowało się w mojej krwi, zmuszało mnie do zaspokajania pragnienia nieskończoną ilością krwi. Wydawało się zupełnie prawdopodobne, że wzmagało to wrażliwość zmysłów, że właśnie to utrzymywało moje ciało — teraz zaledwie imitację ludzkiego ciała — przy życiu, zapewniając jego funkcjonowanie, aż do bliżej nie sprecyzowanego momentu w przyszłości. Było również całkiem prawdopodobne, że to coś było pozbawione odrębnego jestestwa, własnej duszy, a pomimo to stanowiło zorganizowaną siłę, obarczoną pragnieniem życia, więcej, własnym życiem.
Wreszcie, nie mogłem zaprzeczyć, że wszyscy możemy być w jakiś sposób połączeni z Matką i z Ojcem, ponieważ to coś, co tkwiło w nas, było elementem duchowym, nie posiadało ograniczeń, jakie narzuca powłoka cielesna, nad którą zapanowało i uzyskało kontrolę. To coś było jak pnącze, a my byliśmy jak kwiaty, które obejmuje, rozrzucone szeroko na olbrzymią odległość, ale połączone splotem wici, które spajają nas wszystkich na całym świecie. Dlatego właśnie my, bogowie, słyszymy tak dobrze siebie wzajemnie. Tak, przecież ja sam wiedziałem dzięki temu o innych, którzy przebywali w Aleksandrii, zanim jeszcze sami odezwali się do mnie. To dlatego właśnie oni mogli bez trudu odszukać mnie w moim domu, dlatego mogli doprowadzić mnie do tajemniczego przejścia.
No dobrze, może to wszystko prawda. To zlanie się w jedność owej nie nazwanej siły i mocy z ludzkim ciałem i duszą, w tworzeniu Nowej Rzeczy, jak ujął to Starszy. Nadal jednak wcale mi się to nie podobało. Czułem wewnętrzny sprzeciw wobec tego, jeśli bowiem byłem kimś, to byłem jednostką indywidualną, stworzeniem samodzielnym o silnym poczuciu własnych praw i przywilejów. Nie mogłem wyobrazić sobie, że jestem gospodarzem w jakimś innym istnieniu. Nadal byłem Mariuszem, bez względu na to, co wydarzyło się ze mną.
Wreszcie już tylko jedna myśl kołatała mi się w głowie: jeśli rzeczywiście byłem połączony z Matką i Ojcem, to muszę ich zobaczyć i muszę przekonać się, że są bezpieczni. Nie mógłbym żyć z myślą, że w każdej chwili mogę umrzeć za sprawą jakiejś tajemniczej alchemii, nad którą nie miałem żadnej kontroli ani której nawet nie rozumiałem.
Do podziemnej świątyni jednak nie wróciłem. Następnych kilka nocy spędziłem na szaleńczych ucztach, podczas których spijałem krew, aż wszystkie moje skołatane myśli utonęły w niej, a wtedy, po północy, przemierzałem sale Biblioteki Aleksandryjskiej i oddawałem się lekturze.
W części moje obłąkanie rozwiało się, minęło. Przestałem już tęsknić za moją śmiertelną rodziną. Przestałem się już złościć na tego przeklętego nieznajomego w podziemnej sali świątyni. Myślałem raczej o nowej mocy i sile, które posiadałem. Będę żył przez wieki całe, poznam odpowiedzi na wszelkie pytania. Będę stałą świadomością rzeczy, bez względu na upływ czasu! Dopóki będę zabijał złoczyńców, dopóty będzie we mnie pragnienie rozkoszowania się krwią. A kiedy nadejdzie właściwy czas, sam stworzę swych towarzyszy i zadbam o nich.
— Co mi zatem pozostało? Wrócić do Starszego i dowiedzieć się, gdzie przetrzymuje Matkę i Ojca. Zobaczyć ich wreszcie. I zrobić dokładnie to samo, czym zagroził Starszy, zatopić ich tak głęboko w ziemi, że żadna ludzka istota nie będzie w stanie ich nigdy znaleźć i wystawić na światło słoneczne.
Łatwo myśleć o tym, łatwo to sobie wyobrazić.
Przez pięć nocy od czasu, kiedy gwałtownie opuściłem Starszego, wszystkie moje myśli miały dość czasu, by dojrzeć i rozwinąć się. Leżałem właśnie w sypialni, otoczony jak zwykle światłem lamp przedostających się przez przejrzyste zasłony baldachimowego łoża. W złotym, przesączonym świetle lamp przysłuchiwałem się odgłosom śpiącego miasta i zapadałem w krótkie okresy półświadomości, gdy śniłem na jawie. Zastanawiałem się, czy Starszy mógłby zjawić się u mnie ponownie, rozczarowany tym, że nie powróciłem do niego. W chwili, gdy myśl ta wyraźnie sprecyzowała się w mojej głowie, zdałem sobie sprawę, że ktoś stał w korytarzu.
Ktoś mnie obserwował. Czułem to. Wystarczyło odwrócić głowę, aby go zobaczyć. Wtedy natychmiast zyskałbym nad nim przewagę. Powiedziałbym Starszemu: — A więc wyszedłeś z Samotności i rozczarowania, a teraz chcesz mi powiedzieć jeszcze więcej, przyznaj się? Dlaczego nie wrócisz do siebie i nie usiądziesz w ciszy, aby ranić swych podobnych duchem towarzyszy, bractwo popiołów? Oczywiście nie powiedziałbym mu tego, ale przychodziło mi to do głowy, aby pozwolić mu — jeśli to rzeczywiście on stał w korytarzu — słyszeć wszystkie te myśli.
Ktokolwiek to był, nie odchodził.
Wreszcie powoli odwróciłem wzrok w stronę drzwi. Ujrzałem stojącą tam kobietę. Nie, nie wystarczy powiedzieć: kobietę. Ujrzałem wspaniałą Egipcjankę, kobietę o brązowej skórze, obsypaną klejnotami i ubraną jak starożytna królowa, z warkoczami splecionymi złotem. Emanowała od niej niesłychana siła, majestatyczne poczucie jej obecności w tym małym, niepozornym pokoju.
Usiadłem na łóżku i odsunąłem zasłony. Lampy w pokoju zgasły. Ujrzałem w ciemności dym unoszący się nad nimi, szare smugi niczym węże zwijające się nad sufitem, by wreszcie rozwiać się i zniknąć. Ona jeszcze tam stała, reszta światła owionęła jej pozbawioną konkretnego wyrazu twarz, odbiła się od klejnotów wokół jej szyi i od jej wielkich oczu w kształcie migdałów. Odezwała się do mnie bezgłośnie, w myśli przekazując mi słowa:
— Mariuszu, wyprowadź nas z Egiptu.
Zniknęła.
Serce waliło mi jak szalone. Wybiegłem do ogrodu, aby ją odszukać. Przeskoczyłem przez mur i stanąłem na pustej, nie brukowanej ulicy, wsłuchując się w otaczającą mnie ciszę.
Zacząłem biec w kierunku starej części miasta, tam, gdzie odkryłem drzwi. Chciałem dostać się do podziemnej świątyni i odszukać Starszego — powiedzieć mu, że musi zabrać mnie do niej, że widziałem ją, poruszała się, przemówiła, przyszła do mnie! Byłem jak w majakach, ale kiedy dotarłem pod drzwi, wiedziałem, że nie muszę schodzić na dół. Wiedziałem, że jeśli wymaszeruję teraz z miasta prosto w piaski pustyni, odnajdę ją. Już prowadziła mnie tam.