Выбрать главу

Wydawało się, że Nicolas stracił równowagę i gdy nasze oczy spotkały się, poczułem emanujący z niego wyrzut. Poczułem mękę i, co gorsza, niemal rozpacz.

Przepychałem się. Minąłem akrobatów w obwieszonych dzwoneczkami pasach i nie wiedzieć czemu, ruszyłem za kulisy, zamiast od razu do bocznych drzwi prowadzących na scenę. Chciałem ją zobaczyć. Chciałem zobaczyć widownię. Chciałem zanurzyć się głębiej w coś, czego nie mogłem bliżej sprecyzować czy nazwać.

Wtedy jednak byłem jak oszalały. W takiej chwili mówić to, co się chce powiedzieć i co się myśli, po prostu nie ma żadnego sensu. Dyszałem ciężko, a pragnienie krwi zżerało mnie od środka. Gdy oparłem się o drewnianą belkę z boku kurtyny, Nicki, zraniony i mylnie wszystko interpretujący, podszedł do mnie ponownie. Nie mogłem już dłużej powstrzymać tego pragnienia. Pozwoliłem, by rozdzierało mnie od wewnątrz. Po prostu przywarłem do belki i ujrzałem nagle przed oczyma wszystkie moje dotychczasowe ofiary, szumowiny Paryża wyskrobane z jego rynsztoków, i zrozumiałem szaleństwo takiego życia, jakie wybrałem, jego zakłamanie i to, czym rzeczywiście byłem. Co za wzniosły idiotyzm powodował, że ciągnąłem za sobą tę nędzną moralność, wybierając za ofiary jedynie i tak potępionych oraz wyrzutki — czyżby w potworności swojej i tak szukając zbawienia pomimo wszystko? Kimżeż byłem według siebie: sprawiedliwym partnerem dla sędziów i katów Paryża, którzy karzą biednych za przestępstwa, pozwalając jednocześnie, by bogaci popełniali je codziennie beztrosko i bezkarnie?

Mocne było to wino, z wyszczerbionych i potłuczonych naczyń. Oto stał przede mną ksiądz u stóp ołtarza ze złotym kielichem w dłoniach, a wino, które go wypełniało, było Krwią Baranka.

Nicki wyrzucał z siebie szybko, jak gdyby pozostali nas nie słyszeli:

— Lestat, co z tobą, powiedz mi! Gdzie byłeś? Co się z tobą działo? Lestat!

— Na scenę, szybko! — zagrzmiał Renaud do gapiących się akrobatów. Przebiegali koło nas w kierunku zadymionego płomienia świateł lampy. Po chwili wykonywali już kolejne fikołki i salta.

Orkiestra poczęła udawać ćwierkające ptaki. Błyski migających, szerokich, czerwonych rękawów kostiumu arlekina, dzwoniące dzwoneczki, urąganie niespokojnego tłumu:

— Pokażcie nam coś, pokażcie wreszcie coś!

Luchina pocałowała mnie, a ja gapiłem się na jej białą szyję i mlecznobiałe dłonie. Widziałem maleńkie żyłki w jej twarzy. Widziałem Jeanette zbliżającą się do mnie; patrzyłem na miękką poduszeczkę jej dolnej wargi. Szampan wlewał się do tuzina małych szklanic. Już zaczęto go pić. Dochodziły do mnie już pierwsze słowa przemowy dyrektora teatru o naszym partnerstwie, o poziomie aktualnie granej farsy, ale i o tym, że to dopiero początek i że wkrótce staniemy się najwspanialszym teatrem na bulwarze. Zobaczyłem samego siebie wystrojonego do roli Lelia i usłyszałem piosenkę, którą jako Lelio śpiewałem Flaminii na przyklękniętym kolanie.

Przede mną akrobaci z trudem i ciężko wykonywali koziołki w powietrzu, a widownia ryczała, gdy ich kierownik, w odpowiedzi na szydercze zaczepki, wykonał kilka wulgarnych ruchów, wypinając się na nią.

Zanim dobrze o tym pomyślałem, sam wyskoczyłem na scenę przed publikę. Stanąłem na samym środku sceny, czując ciepło świateł rampy; dym drażnił mi oczy. Patrzyłem na zatłoczoną galerię, na pudełka lóż, na rzędy i rzędy widzów, aż do tylnej ściany. Usłyszałem siebie, jak warknąłem w stronę akrobatów, by zeszli ze sceny.

Wydawało się, że śmiech widowni przycichł, ale szyderstwa i krzyki, którymi zostałem przywitany, wzbudziły nadal ogólną wesołość sali. Wokoło wszędzie widziałem szczerzące się zęby, twarze. Zacząłem podśpiewywać piosneczkę, którą śpiewałem jako Lelio, zaledwie jej krótką część, tę, którą zapamiętałem dobrze i zabrałem później ze sobą na ulice: — „Śliczna, śliczna, Flaminio” i tak dalej w tym stylu, słowa tworzące dźwięki bez znaczenia.

Obelgi ucięło jak nożem.

Dalej, przedstawiaj sztukę! Jesteś wystarczająco przystojny na tę rolę, zobaczymy cię teraz w działaniu! Z galerii ktoś rzucił na wpół ogryzione jabłko, które upadło z plaskiem tuż obok moich butów.

Odpiąłem guziki fioletowego długiego płaszcza, który miałem na ramionach, i pozwoliłem, by opadł na scenę. To samo zrobiłem ze srebrną szpadą. Melodia stała się zlepkiem niespójnych dźwięków, w mojej głowie jednak już tłukła się szalona poezja. Ujrzałem dzikość piękna i jego barbarzyństwo w taki sam sposób, w jaki widziałem je ostatniej nocy, gdy Nicki grał na skrzypcach, a świat moralny wydawał się rozpaczliwym snem racjonalności, który w tej gęstej i cuchnącej dżungli nie miał dla siebie najmniejszej szansy. To była wizja. Poza tym ujrzałem raczej niż zrozumiałem, że byłem jej naturalną częścią, jak kot o nieruchomym i pozbawionym emocji pyszczku wbijający swe pazury w grzbiet piszczącej myszy.

— Wystarczająco przystojny jest ten Żniwiarz Śmierci — wyrzuciłem z siebie — który może zdmuchnąć knoty wszystkim tym krótkim świecom, każdej trzepoczącej się duszyczce wciągającej powietrze na tej sali.

Słowa jednak były poza moim zasięgiem. Przepływały gdzieś w jakimś innym wymiarze, może tam, gdzie istniał Bóg, który rozumiał kolory wzoru na skórze kobry i osiem cudownych nut, które tworzyły muzykę wydostającą się z instrumentu Nickiego, ale nigdy, nigdy zasadę, poza brzydotą czy pięknem, „Nie zabijaj”.

Setki przetłuszczonych twarzy zerkały na mnie z mrocznej sali. Tandetne peruki, sztuczne klejnoty i brudne ozdoby przy kobiecych strojach, skóra jak woda opływająca zakrzywione kości. Na galerii banda poszarpanych żebraków gwizdała i podskakiwała.

Rozwarłem ramiona i zgiąłem kolana. Zacząłem obracać się, tak jak robią to akrobaci i tancerze, dookoła i dookoła na pięcie, bez wysiłku, lekko, coraz szybciej i szybciej, aż wyszarpnąłem się z zawirowania, przechodząc w młynki i salta, imitujące wszystko, co kiedykolwiek widziałem na jarmarkach.

Oklaski pojawiły się natychmiast. Byłem zwinny, tak jak kiedyś w wiosce, a scena była maleńka i ograniczająca ruchy; sufit zdawał się przyduszać mnie od góry, a dym z lamp umieszczonych przy rampie sceny tworzył jakby następną ścianę. Przypomniałem sobie znów piosenkę, którą śpiewałem Flaminii, i zacząłem ją głośno śpiewać obracając się i podskakując, i ponownie obracając się i podskakując, i ponownie obracając się, aż wreszcie, patrząc na sufit, zmusiłem swoje ciało do podskoku. W jednej chwili dosięgnąłem belek stropowych, a następnie opadłem z powrotem na deski sceny, bezgłośnie i z wdziękiem.

Usłyszałem głębokie oddechy na widowni. Mały tłumek za kulisami stał jak ogłuszony. Muzycy w kanale, którzy cały czas podczas moich występów bezgłośnie obserwowali mnie, teraz zaczęli wymieniać zdziwione spojrzenia. Widzieli przecież, że nie było żadnej liny ni drutu.

Ale ja znowu, ku zachwytom widowni, unosiłem się w powietrze; tym razem wykonywałem salta podczas skoków, aż pod wymalowane sklepienie.

Ponad natychmiastową owacją uniosły się jeszcze krzyki i wiwaty. Ci jednak, którzy stali za sceną, pozostali w bezruchu. Nicki, stojący na samym skraju sceny, był jak sparaliżowany. Jego wargi bezgłośnie układały się w słowa oznajmiające moje imię.

— To musi być jakieś kuglarstwo, iluzja — podobne stwierdzenia słyszało się ze wszystkich stron.

Ludzie domagali się wzajemnie od siebie potwierdzenia. Błysnęła mi przed oczyma twarz dyrektora teatru z szeroko rozdziawionymi ustami. Nie zważając na to wszystko, zacząłem tańczyć dalej. Tym razem jednak wdzięk tańca nie miał dla publiczności żadnego znaczenia; czułem to, ponieważ taniec stał się parodią. Mój każdy gest był szerszy, dłuższy, wolniejszy niż w wykonaniu normalnego tancerza.