Ktoś krzyknął od strony kulis i został natychmiast uciszony. Okrzyki wznosiły się także wśród muzyków i ludzi siedzących w pierwszych rzędach. Wyczuwało się rosnący niepokój, ludzie zaczęli szeptać jeden do drugiego, choć hołota na galerii nadal jeszcze klaskała.
Nagle rzuciłem się do przodu, w kierunku widowni, jak gdybym chciał ich upomnieć za ich niegrzeczność. Kilka osób było tak zaskoczonych, że powstało i chciało uciekać korytarzami między rzędami. Jeden z muzyków grających na rożkach porzucił instrument i zaczął gramolić się z kanału orkiestry.
Widziałem to poruszenie, nawet złość i strach na ich twarzach. Czymże było to złudzenie? Nagle przestało ich to bawić, nie potrafili zrozumieć zawartej w tym zręczności, coś w moim zachowaniu na scenie przerażało ich. Przez jedną straszliwą chwilę czułem ich bezradność.
Poczułem też ich przeznaczenie, los, który miał ich wszystkich spotkać.
Wielka horda pobrzękujących szkieletów uwięzionych w ciałach i obszarpanych ubraniach — tym oto byli. A jednak odwaga tryskała z nich, gdy krzyczeli do mnie w swojej niepohamowanej dumie.
Uniosłem ręce, powoli, aby uciszyć ich i nakazać uwagę. Bardzo głośno, pewnym głosem zaśpiewałem piosenkę Flaminii, mojej ślicznej Flaminii, nudny kuplecik wpadający w inny kuplet. Mój głos stawał się coraz głośniejszy, aż ludzie zaczęli nagle wstawać i krzyczeć. Ja jednak śpiewałem jeszcze głośniej i podporządkowałem sobie wszystkie inne dźwięki. Ujrzałem ich wszystkich, setki w nieznośnym wrzasku, przewracających ławki, wstających, ich dłonie przywarte do głów i zakrywające oczy, ich usta wygięte w grymasach. Istne piekło. Krzyki i przekleństwa potykających się i przepychających w kierunku drzwi ludzi. Ciągnięto zasłony z ich umocnień. Mężczyźni skakali z galerii, aby szybciej znaleźć się na ulicy.
Przestałem śpiewać nieznośną pieśń.
Przystanąłem, rozglądając się w dźwięczącej ciszy po sali. Przyglądałem się im, ich słabym, pocącym się ciałom, niezgrabnie rozpierzchającym się we wszystkich kierunkach. Przez otwarte szeroko drzwi wiał wiatr i poczułem na całym ciele dziwne zimno. Wydawało się mi też, że moje oczy zrobione są ze szkła.
Nie zerkając w tamtą stronę, podniosłem miecz i przypasałem go do boku. Zahaczyłem palcem o aksamitny kołnierzyk mojego długiego, zakurzonego płaszcza i uniosłem go. Moje ruchy wydawały się równie groteskowe, jak wszystko, co do tej pory tu uczyniłem. I nie miało już dla mnie znaczenia to, że Nicolas próbował uwolnić się z uchwytu przytrzymujących go w obawie o jego życie aktorów i wykrzykiwał moje imię.
W tym chaosie coś innego zwróciło moją uwagę. Wydało się to mieć znaczenie i było straszliwe ważne — w jednej ze starych lóż dostrzegłem postać mężczyzny, który ani nie rzucił się w panice do wyjścia, ani nie uciekał, ani nawet nie poruszał się. Wolno obróciłem się i spojrzałem na niego prowokująco, tak to wyglądało, aby został na swoim miejscu. Był starym człowiekiem, a jego szare, matowe oczy — gdy patrzyłem na niego — wwiercały się we mnie z uporczywą zniewagą. Usłyszałem z moich otwartych szeroko ust głośny ryk, zdający się wydobywać z głębi duszy. Stawał się coraz głośniejszy, aż ci nieliczni pozostali najbliżej, zasłaniając uszy, zatrzymali się nieruchomo. Nawet szamotający się Nicolas skrzywił się pod wpływem tego dźwięku, obiema rękoma obejmując głowę.
Mężczyzna jednak stał nadal w loży, jak poprzednio, promieniujący, oburzony, stary i uparty, ze zmarszczonymi brwiami pod siwą peruką.
Cofnąłem się do tyłu i przeskoczyłem przez teraz już pustą salę, lądując w loży dokładnie tuż przed nim. Szczęka mu opadła wbrew woli, a oczy stały się obrzydliwie szerokie. Wydawał się zdeformowany wiekiem; jego ramiona zaokrągliły się, ręce pokrzywiły, ale duch w jego oczach był żywy i bezkompromisowy. Jego usta zesztywniały, a dolna szczęka wysunęła się do przodu. Spod fraka wyciągnął pistolet i trzymając go w obu dłoniach, wycelował we mnie.
— Lestat! — krzyknął Nicki.
Pistolet jednak wypalił, a kula trafiła we mnie ze straszliwą siłą. Nie poruszyłem się, stałem równie pewnie jak ten starzec przed chwilą. Ból tymczasem przetaczał się przeze mnie, zostawiając na swej drodze straszliwe szarpanie we wszystkich żyłach. Krew trysnęła. Nigdy nie widziałem, by tak lała się krew. Koszula nasiąknęła krwią i czułem, jak jej strużki spływają po moich plecach. Szarpanie stawało się coraz silniejsze, a w piersiach i plecach zacząłem odczuwać ciepłe mrowienie.
Mężczyzna gapił się na mnie w zdumieniu. Pistolet wypadł mu z ręki. Odchylił głowę do tyłu, zaślepiony, a jego ciało wygięło się i pomarszczyło, jakby wypuścił z siebie całe powietrze.
Upadł na podłogę.
Nicki jak szalony wbiegł na schody i otwierał właśnie drzwi do loży. Wydał z siebie niski i histeryczny pomruk; myślał, że był świadkiem mojej śmierci.
A ja stałem bez ruchu, wsłuchując się w moje ciało, w tej straszliwej samotności, która była moim przeznaczeniem od czasu, kiedy Magnus uczynił mnie wampirem. Widziałem jednak także, że rany natychmiast zabliźniły się i już nie było po nich śladu. Krew zakrzepła na jedwabnej kamizelce i na plecach mojego rozdartego surduta. W miejscu przejścia kuli ciało dygotało, ale żyły nie były już uszkodzone, choć odczuwałem jeszcze szarpanie od wewnątrz.
Tymczasem Nicolas, przytomniejąc i patrząc na mnie, zdał sobie sprawę, że nie stała mi się żadna krzywda, choć jego rozum podpowiadał mu, że po prostu tak być nie może.
Odepchnąłem go i wbiegłem na schody. Zdążył jeszcze chwycić mnie, ale z łatwością wyrwałem mu się. Nie mogłem znieść jego widoku, jego zapachu.
— Odejdź ode mnie! — rozkazałem.
On jednak podszedł znowu, obejmując mnie za szyję. Jego twarz była nadęta i wydawał z siebie straszliwy dźwięk.
— Zostaw mnie Nicki! — warknąłem z przestrogą w głosie; gdybym odepchnął go zbyt gwałtownie, wyrwałbym mu ramiona ze stawów, złamał kark.
Złamać mu kark…
Tymczasem Nicki jęczał i jąkał się; przez jeden dręczący ułamek sekundy głos, jaki z siebie wydawał, był równie straszny jak jęk mojej umierającej kobyły tam, w górach, mojego wierzchowca, wciśniętego jak owad w śnieg.
Nie bardzo wiedziałem, co robię, gdy gwałtownie wyszarpywałem się z jego uścisku.
Tłum rozpierzchł się, krzycząc, kiedy ponownie przemierzałem salę, chcąc wyjść na bulwar.
Renaud wybiegł do przodu, pomimo zatrzymujących go rąk.
— Monsieur! — chwycił moją dłoń, aby ją ucałować i zatrzymał się, wpatrując się w krew na niej.
— To nic, mój drogi Renaud — odpowiedziałem, zaskoczony opanowaniem w moim głosie i jego łagodnością. Coś jednak rozproszyło mnie, gdy tylko zacząłem znowu mówić, coś, co powinien usłyszeć, przeszło mi przez myśl, lecz nie do końca sprecyzowane. Mówiłem jednak dalej.
— Nie zaprzątaj tym sobie za bardzo głowy, mój drogi Renaud — mówiłem. — To farba, nic poza złudzeniem. To wszystko było iluzją, złudzeniem. Nowy rodzaj sztuki scenicznej. Sztuka dramatyczna groteski, tak, groteski.
I wtedy znów poczułem to rozproszenie uwagi, coś, co wyczuwałem już wcześniej w otaczającym mnie zamieszaniu, w tłumie ludzi popychających się i potykających, przybliżających się coraz bardziej, lecz nie za blisko. Nicolas stał ogłuszony, gapił się na mnie.
— Niech pan nadal wystawia te sztuki — mówiłem prawie niezdolny do skoncentrowania się na własnych słowach — akrobatów, tragedie, bardziej cywilizowane sztuki sceniczne, co pan woli.