Выбрать главу

— Monsieur, niech pan już tam pójdzie. Ja tymczasem ubiorę się. Ona jest na Ile St. Louis, trzy domy na prawo od domu pana Nicolasa. Musi pan tam iść natychmiast.

Spojrzałem na niego bezmyślnie. W tej chwili nawet go dobrze nie widziałem. Widziałem tylko ją. Pozostała być może mniej niż godzina do wschodu słońca, a ja potrzebowałem jeszcze przynajmniej trzech kwadransów, aby dotrzeć do mojej wieży.

— Jutro… jutro w nocy — chyba się jąkałem. Te słowa przypomniały mi Makbeta Szekspira… — Jutro i jutro, i jutro…

— Monsieur, pan nie rozumie! Nie będzie żadnego wyjazdu do Włoch. Ona zdobyła się na swą ostatnią podróż do Paryża, aby się jeszcze z panem zobaczyć.

Gdy nie odpowiedziałem, chwycił mnie i próbował mną potrząsnąć. Nigdy go takim nie widziałem. Byłem teraz dla niego chłopcem, a on był mężczyzną, który musiał doprowadzić do mojego opamiętania.

— Załatwiłem dla niej to mieszkanie — mówił — doktorów i pielęgniarki, wszystko, czego mógłby pan sobie zażyczyć. Oni jednak nie utrzymają jej przy życiu. Tylko pan może to jeszcze uczynić, Monsieur. Ona musi pana zobaczyć, zanim na zawsze zamknie oczy. Niech pan zapomni, że jest późno i pójdzie do niej. Siła woli, nawet tak silna jak jej, nie jest w stanie dokonywać cudów.

Nie potrafiłem nic powiedzieć. Nie mogłem sformułować jakiejkolwiek spójnej myśli.

Wstałem i podszedłem do drzwi, ciągnąc go za sobą.

— Niech pan teraz idzie do niej — powiedziałem — i powie jej, że będę tam jutro w nocy.

Potrząsnął głową. Był wściekły i oburzony. Próbował odwrócić się do mnie tyłem. Nie pozwoliłem mu na to.

— Niech pan idzie tam natychmiast, Roget — warknąłem. — Przesiedzi z nią cały dzień, rozumie pan, i pilnuje, by czekała, by czekała na moje przyjście. Niech pan jej towarzyszy nawet podczas snu. Niech pan ją budzi, jeśli nadejdzie jej godzina. Niech pan nie pozwoli jej umrzeć, zanim nie przyjdę!

Część III: WIATYK DLA MARKIZY

1

Pośród wampirów jestem tym, który wcześnie wstaje. Budzę się i wstaję, kiedy tylko słońce ginie za horyzontem, a na niebie jeszcze widać czerwoną poświatę. Wiele wampirów nie wstaje, dopóki nie zapadnie całkowita ciemność. W moim wczesnym wstawaniu mam zatem olbrzymią przewagę nad nimi, podobnie jak i w tym, że muszą oni powrócić do swoich grobów przynajmniej godzinę wcześniej niż ja. Nie wspomniałem o tym wcześniej, bowiem do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy i nie miało to żadnego znaczenia.

Następnej nocy byłem już w drodze do Paryża, kiedy niebo płonęło jeszcze czerwienią zachodzącego słońca.

Włożyłem najbardziej eleganckie ubranie, jakie posiadałem, zanim jeszcze wślizgnąłem się poprzedniej nocy do sarkofagu, i gnałem w kierunku Paryża za ginącym na zachodzie słońcem. Było tak jasno i przerażająco, że miasto zdało się płonąć. Wreszcie, ze stukotem kopyt końskich, wjechałem na most za Notre Dame na Ile St. Louis.

Nie myślałem o tym, co zrobię — czy opowiem o wszystkim, czy też w jakiś sposób ukryję przed nią swoją tożsamość. Wiedziałem tylko, że muszę ją zobaczyć, uścisnąć ją, być z nią razem, jeśli jest jeszcze dla niej trochę czasu na tej ziemi. Nie potrafiłem wyobrazić sobie jej śmierci. Był w niej tragizm agonii i, tak naprawdę, należała już do płonącego nieba. Być może zostało we mnie jeszcze trochę ludzkiego charakteru, gdyż wierzyłem, że jeśli będę mógł spełnić jej ostatnie życzenie, wtedy okropność tę uda się jakoś opanować.

Zapadł powoli zmrok, kiedy znalazłem dom na nadbrzeżu.

Był dość stylowy, w typie pałacu, wystawny. Roget się spisał. Jakiś człowiek czekał już na mnie przy bramie i zaprowadził do góry. W saloniku mieszkania były dwie służące i pielęgniarka.

— Pan de Lenfent jest teraz u niej, Monsieur — powiedziała ta ostatnia. — Uparła się, że ubierze się na pańską wizytę. Chciała usiąść przy oknie i spoglądać na wieże katedry, Monsieur. Widziała, jak pan jechał konno przez most.

— Wygaście świece w jej pokoju. Zostawcie tylko jedną — powiedziałem. I niech pani powie panu de Lenfent i mojemu adwokatowi, aby wyszli z pokoju.

Roget wyszedł natychmiast. Po chwili pojawił się Nicolas.

On również ubrał się specjalnie dla niej. Cały w błyszczącym czerwonym aksamicie, w swojej starej ozdobnej koszuli i białych rękawiczkach. Pijaństwo ostatnich tygodni wychudziło go, wyglądał prawie na zmizerowanego. A jednak właśnie to sprawiało, że jego uroda stała się jeszcze bardziej żywa. Kiedy nasze oczy spotkały się, pojawiły się w nich złość i uraza, raniące moje serce.

— Markiza czuje się dzisiaj trochę lepiej, Monsieur — oznajmił Roget. — Krwotok jest jednak silny. Lekarze mówią, że nie…

Zamilkł i zerknął z powrotem w stronę sypialni. Zrozumiałem natychmiast. Nie przeżyje tej nocy.

— Niech pan ją położy z powrotem do łóżka, Monsieur. Jak najszybciej.

— W jakim celu mam kazać jej się kłaść? — odrzekłem. Mój głos był głuchy, był prawie szeptem. — Może ona chce umrzeć przy tym przeklętym oknie. A dlaczegóż by, u diabła, nie?

— Monsieur! — wyszeptał Roget błagalnie.

Chciałem powiedzieć mu, by zostawił nas samych i wyszedł razem z Nicolasem.

Coś jednak zaczęło się dziać ze mną. Wszedłem do hallu i spojrzałem w kierunku sypialni. Ona była tam. Poczułem dramatyczną zmianę w sobie. Nie mogłem się poruszać, nawet mówić. Była tam i rzeczywiście umierała.

Wszystkie przyciszone odgłosy, jakie dochodziły do mnie z mieszkania, zamieniły się w szum. Przez podwójne drzwi ujrzałem śliczną sypialnię, pomalowane na biało łóżko, okna udrapowane złotem i niebo w wysokich oknach, na którym rozciągały się lekko złociste chmury. Wszystko to jednak było jakby rozmyte, niewyraźne i nieco straszne. Ten luksus, którym chciałem ją otoczyć, i ona w nim ledwo trzymająca się na nogach. Ciekaw byłem, czy to ją doprowadzało do szaleństwa, czy raczej rozśmieszało.

Pojawił się doktor. Podeszła pielęgniarka, aby mi powiedzieć, że w sypialni pozostała już tylko jedna zapalona świeca, tak jak zarządziłem. Zapach lekarstw mieszał się z zapachem różanego perfumu. Uświadomiłem sobie, że słyszę jej myśli. Kiedy czekałem, czułem tępe pulsowanie jej myśli. Tak ją bolały kości w wycieńczonym i wychudzonym ciele, że siedzenie przy oknie, nawet w miękkim, aksamitnym fotelu, sprawiało jej trudny do zniesienia ból.

O czym jednak myślała przy swojej rozpaczliwej antycypacji nieuniknionego? Lestat, Lestat i jeszcze raz Lestat. Słyszałem to. Ale i jeszcze głębiej.

„Niech ból stanie się gorszy, ponieważ tylko wtedy, gdy ból staje się nie do zniesienia, będę chciała naprawdę umrzeć. Gdyby ból stał się tak silny, że tylko już śmierć ukoiłaby go, nie bałabym się tego tak bardzo. Chcę, żeby stał się straszny, żebym przestała się bać.”

— Monsieur — doktor dotknął mojego ramienia. — Ona chce księdza.

— Nie… nie będzie chciała.

Odwróciła głowę w kierunku drzwi. Gdybym teraz nie wszedł do środka, ona wstałaby, bez względu na to, ile przyniosłoby to jej bólu, i podeszłaby do mnie.

Wydawało mi się, że nie będę w stanie się poruszać. Przepchnąłem się jednak koło doktora i pielęgniarki, i wszedłem do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Zapach krwi.

Siedziała z jedną dłonią złożoną na podołku, drugą na oparciu fotela. W bladym, fioletowym świetle okna, ubrana pięknie w ciemnoniebieską taftę. Gęste żółte włosy zaczesane miała za uszy, a loki zwisały jej, zza różowych wstążek, na ramiona. Na policzkach widać było leciutki ślad różu. Przez jedną krótką chwilkę wyglądała tak, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Piękna symetria jej twarzy pozostała nie zmieniona ni czasem, ni chorobą. Podobnie włosy. Opanowało mnie łamiące serce uczucie szczęścia, gorąca złuda, że oto znowu jestem śmiertelny, bez grzechu i znowu z nią, że wszystko jest w porządku, naprawdę w porządku. Nie istniały już śmierć i przerażenie, po prostu ona i ja w jej sypialni. Ona obejmująca mnie. Zatrzymałem się.