Biłem się z myślami. Poczułem, że całuje mnie znowu i szepcze mi coś do ucha, jak gdyby akompaniując swym myślom.
— Pomóż mi — usłyszałem. — Chcę zobaczyć, jak ty to robisz, teraz. Mamy wieczność na to, by trzymać się w objęciach. Chodź.
Głód. Pragnienie. Powinienem był się już spalić od wewnątrz. Zdecydowanie potrzebowałem krwi, a i ona chciała poczuć jej smak. Wiedziałem, że tego oczekuje. Pamiętałem bowiem, jak bardzo jej pragnąłem tej pierwszej nocy. Pomyślałem nagle, że ból towarzyszący jej fizycznej śmierci… owe fluidy, które miały jeszcze ją opuścić, wypłynąć z niej… mógłby zostać uśmierzony, gdyby mogła najpierw napić się krwi.
Pukanie powtórzyło się. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Wskoczyłem na parapet okna i wyciągnąłem ku niej rękę. Natychmiast zjawiła się w moich ramionach. Była lekka jak piórko, ale czułem drzemiącą w niej siłę, nieustępliwość jej uścisku. Kiedy jednak zobaczyła leżącą pod nami aleję, stromość ściany i trotuar pod oknem, przez moment zawahała się.
— Obejmij mnie za szyję i trzymaj mocno — rozkazałem.
Wspinałem się do góry po wystających gzymsach kamiennej ściany, niosąc ją ze sobą. Jej stopy zwisały w powietrzu, a twarz zwrócona była w moim kierunku. Po chwili dosięgliśmy śliskich dachówek na szczycie domu. Wtedy ująłem ją za rękę i pociągnąłem za sobą. Biegliśmy coraz szybciej i szybciej, nad rynnami i kominami, przeskakując wąskie uliczki oddzielające domy, aż dotarliśmy do przeciwległego końca wyspy. Przygotowany byłem w każdej chwili usłyszeć jej krzyk obawy, poczuć, jak przywiera do mnie silniej, ale ona wcale się nie bała. Przystanęliśmy.
Stała oto spokojnie, cicho, spoglądając nad dachami lewobrzeżnego miasta i w dół, na rzekę, zatłoczoną tysiącem ciemnych, małych łodzi, pełnych ludzkich istot w postrzępionych ubraniach. Przez moment wydawała się po prostu wdychać wiatr, który rozwiewał jej włosy. Mogłem popaść w odrętwienie, przyglądając się jej, studiując jej postać, wszelkie aspekty jej transformacji. Czułem w sobie trudne do opanowania podniecenie i ekscytację, aby zabrać ją ze sobą do miasta, przejść przez nie, odkrywać przed nią tajemnice, ucząc ją tego wszystkiego, czego sam się nauczyłem. Nie wiedziała teraz nic o fizycznym wyczerpaniu, tak jak ja wtedy. Nie była też wcale ogłuszona, tak jak ja, tymi wszystkimi okropnościami i przerażeniem, gdy Magnus zniknął w płomieniach stosu.
Jakiś powóz przemknął pod nami po bulwarze, przechylając się niebezpiecznie w kierunku rzeki. Woźnica na wysokiej ławie zgarbił się i balansował, starając się nie utracić równowagi. Wskazałem na powóz i gdy tylko zbliżył się do nas, ująłem jej dłoń w moją. Skoczyliśmy z góry, gdy był tuż pod nami, lądując bezgłośnie na skórzanym dachu. Zajęty prowadzeniem woźnica nawet się nie obejrzał. Trzymałem ją mocno, szukając dla niej pewniejszego miejsca, aż oboje jechaliśmy wygodnie, gotowi zeskoczyć z powozu w miejscu, które uznalibyśmy za stosowne. Robiąc to wszystko wspólnie z nią, czułem nie dającą się wprost opisać ekstazę i radość.
Powóz z turkotem kół wtoczył się na most, przetoczył obok katedry i dalej przez tłum na Pont Neuf. Usłyszałem znów jej śmiech. Zastanawiałem się, co mogą ujrzeć ci spoglądający na ulicę z wysokich okien mijanych przez nas domów — dwie barwnie ubrane postacie przywarte do trzęsącego się dachu powozu, jak psotne dzieci, jak rozbitkowie na tratwie. Powóz pochylił się na zakręcie w jedną stronę. Pędziliśmy w kierunku St. Germain des Prés, rozpędzając tłum przed sobą i mijając z łoskotem nie dający się znieść smród przy cmentarzu Les Innocents.
Przez krótką chwilę znów odczuwałem znaną mi obecność, ale tylko przez chwilę i tak krótką, że zacząłem wątpić, czy rzeczywiście tak było. Obejrzałem się do tyłu, lecz nie mignął mi nawet błysk tej obecności. Zdałem sobie sprawę z nadzwyczajną ostrością i jaskrawością, że Gabriela i ja będziemy razem rozmawiać o tej obecności, tak jak będziemy mówić o wszystkim, omawiać wszystko razem. Ta noc była na swój sposób klasyczna, tak jak tamta, gdy Magnus dokonał mojej przemiany. Nasza noc dopiero się zaczęła.
Okolica, w której się znaleźliśmy, była doskonała. Ująłem jej rękę i pociągnąłem za sobą; skoczyliśmy z powozu prosto na ulicę.
Patrzyła jak urzeczona na obracające się koła powozu, ale te zniknęły prawie natychmiast. Nie tyle nawet wyglądała na kobietę po upadku z wysokości, ile na kogoś, kto nagle znalazł się na ulicy nie wiadomo skąd i w jaki sposób, jak kobieta wyrwana nie z tego czasu i miejsca, ubrana tylko w pantofle i suknię, bez łańcuchów, gotowa do wzlotu.
Weszliśmy w wąską boczną uliczkę i pobiegliśmy razem, obejmując się nawzajem. Od czasu do czasu spoglądałem na nią, aby uchwycić moment, w którym obrzucała wzrokiem otaczające nas ściany i niezliczone rzędy zakrytych okiennicami okien, przez które sączyło się szparami światło.
Wiedziałem, co widzi. Znałem te odgłosy, które na nią oddziaływały. Nadal jednak nie odbierałem od niej żadnych sygnałów, nic nie słyszałem. To przerażało mnie trochę i powodowało, że zaczynałem obawiać się, czy nie zamknęła się dla mnie już na zawsze.
Tymczasem Gabriela zatrzymała się. Odczuwała teraz pierwszy spazm swej fizycznej śmierci. Widziałem to wyraźnie wypisane na jej twarzy.
W szybkich słowach przypomniałem jej wizję, którą przedstawiłem jej wcześniej.
— To tylko krótki ból, nic, co można by porównać z tym, co poznałaś. Zniknie zupełnie w przeciągu kilku godzin, może nawet szybciej, jeśli teraz posilimy się.
Przytaknęła, bardziej niecierpliwa niż przestraszona.
Wyszliśmy na niewielki plac. W bramie do jakiegoś starego domu stał młody człowiek, jak gdyby czekając na kogoś. Uniósł kołnierz swojej szarej peleryny, by zasłaniał jego twarz.
Czy była dość silna, by wziąć go sama? Czy była tak silna jak ja? Teraz nadeszła pora, aby się o tym przekonać.
— Jeśli pragnienie nie zmusza cię do ataku, to jest jeszcze zbyt wcześnie — powiedziałem jej.
Zerknąłem na nią i przeszedł mnie zimny dreszcz. Jej spojrzenie, pełne koncentracji, było prawie zupełnie ludzkie, tak bardzo było skupione, tak zawzięte. Oczy przyćmione były tym samym poczuciem tragedii, które już zauważyłem wcześniej. Nic z jej poprzedniej postaci nie zniknęło po przemianie. Gdy jednak zaczęła zbliżać się do mężczyzny, nie pozostało w niej nic z ludzkiej istoty. Przeistoczyła się w prawdziwego drapieżnika, choć przecież zewnętrznie pozostała kobietą, która teraz wolno zbliżała się do niego, więcej — damą zagubioną tu w okolicy bez kapelusza, czapki czy swoich towarzyszy. Zbliżała się do nieznajomego mężczyzny jakby po to, by poprosić go o pomoc. Tak wyglądała.
Niesamowity to był widok, patrzeć, jak przesuwa się po kamiennym chodniku, jak gdyby wcale nie dotykała go stopami, i jak wszystko, nawet poruszane powiewem wiatru kosmyki włosów, znajdowało się teraz pod jej absolutną kontrolą. Zdawało się, że idąc tym swoim nieubłaganym i bezlitosnym krokiem zdolna jest przenikać ściany.
Cofnąłem się w mrok.
Mężczyzna ożywił się i odwrócił ku niej z lekkim szelestem obracanego na kamieniu obcasa. Ona natomiast podeszła na palcach bliżej, jakby chciała powiedzieć mu coś do ucha. Wydaje mi się, że przez jedną chwilę zawahała się. Może sama była trochę przerażona. Jeśli tak było, to pragnienie krwi nie było widocznie dostatecznie silne. Jeśli jednak zawahała się rzeczywiście, nie trwało to dłużej niż sekundę. Już miała go w swoich rękach, bezbronnego, a ja zbyt byłem zajęty obserwowaniem sceny, by wykonać choć jeden ruch.