Powiedziałem o podejrzeniach, jakie miał Nicki, o których oczywiście on sam nie wspominał jej wcale. Wytłumaczyłem jej, że obawiałem się o niego, teraz nawet bardziej. Jeszcze jedno otwarte okno, jeszcze jeden pusty pokój, lecz tym razem byli świadkowie, którzy mogą potwierdzić niesamowitość tego wszystkiego.
To jednak jest nieważne. Opowiem tylko Rogetowi jakąś historyjkę, która wyjaśni wszystko. Znajdę jakiś sposób, by załatwić wszystko z Nickiem, zerwać łańcuch podejrzeń, który wiązał go ze mną.
Wydawała się tym wszystkim zafascynowana, ale naprawdę nie miało to dla niej większego znaczenia. Dla niej liczyło się tylko to, co się teraz z nią działo.
Gdy było już po wszystkim, nie potrafiłem powstrzymać jej przed niczym. Nie było takiej ściany, na którą nie wspięłaby się, ani drzwi, przez które nie przeszłaby, ni dachu, który wydawałby się zbyt stromy. Było tak, jak gdyby nie uwierzyła do końca, że będzie żyła wiecznie. Jakby myślała raczej, że przyznano jej tylko jedną noc nadludzkiej żywotności i siły, i że musi w ciągu tej jednej nocy poznać wszystko i osiągnąć wszystko, zanim śmierć nie przyjdzie po nią o świcie.
Wiele razy próbowałem przekonać ją, żebyśmy wrócili do domu, do wieży. W miarę upływu czasu opanowało mnie duchowe wyczerpanie. Potrzebowałem już raczej spokoju. Chciałem to wszystko w ciszy przemyśleć, zrozumieć, co się stało, przed oczyma widzieć tylko ciemność. Ona natomiast było niepohamowana i nienasycona w żądzy przygód i eksperymentów.
Zaproponowała, byśmy odwiedzili mieszkania ludzi, aby tam wybrać sobie ubrania. Roześmiała się, kiedy powiedziałem jej, że zawsze kupuję ubrania w sklepie.
— Usłyszymy przecież, czy dom jest pusty — stwierdziła, szybko przemierzając ulice z oczyma wlepionymi w okna zaciemnionych rezydencji, które mijaliśmy po drodze. — Usłyszymy przecież, czy służący śpi.
To było sensowne, co mówiła, choć ja sam w przeszłości nigdy nie próbowałem podobnych rzeczy. Wkrótce też podążałem za nią wąskimi schodami kuchennymi i wzdłuż wykładanych dywanami korytarzy, zaskoczony łatwością, z jaką to osiągnęliśmy, zafascynowany szczegółami intymnych wnętrz, w których mieszkali śmiertelni. Stwierdziłem, że z lubością dotykam ich rzeczy, osobistych wachlarzy, tabakierek, gazety, którą czytał pan domu, jego butów stojących przed kominkiem. Było to równie zajmujące, jak spoglądanie przez okna do wnętrza mieszkań.
Ona jednak miała swoje własne cele. W damskich pokojach dużego domu na St. Germain odkryła bogate i wystawne ubrania, które pasowały na jej nową i pełniejszą figurę. Pomogłem wyswobodzić się jej ze starej tafty i ubrać w różowy aksamit, a także ułożyć włosy w staranne loki pod kapeluszem ze strusimi piórami. Znowu stanąłem zaszokowany jej wyglądem oraz dziwnym i tajemniczym uczuciem towarzyszącym mi podczas spaceru z nią poprzez te przepyszne wnętrza domu, pełne ludzkiego zapachu. Zbierała rzeczy z toaletek, fiolki perfum, małe złote nożyczki. Przeglądała się w lustrach.
Podszedłem do niej, aby ją ponownie pocałować, a ona nie opierała się. Byliśmy jak kochankowie wymieniający czułe pocałunki. Tak właśnie wyglądaliśmy — kochankowie o bladych twarzach przemierzający pokoje, a później schody dla służby, by wreszcie wyjść na wieczorną ulicę.
Odwiedziliśmy Operę i Comédie Française, zanim zostały zamknięte, a potem bal w Palais Royal. Była zachwycona złudnym wrażeniem, jakie wywieraliśmy wśród śmiertelnych, którzy nas oglądali, a przecież nie zdawali sobie sprawy z naszej prawdziwej natury.
Słyszeliśmy obecność wyraźnie jeszcze kilka razy, gdy zwiedzaliśmy kościoły, potem uczucie jej towarzyszenia nam zniknęło. Wspinaliśmy się na dzwonnice, aby z góry oglądać nasze królestwo, a potem odpoczywaliśmy w zatłoczonych kafejkach, wdychając zapach obcych ludzi, wymieniając między sobą sekretne spojrzenia i śmiejąc się cicho tété — á — tété. Rozmarzała się, spoglądając na parę unoszącą się nad dzbankiem z kawą, na ślad dymu papierosowego wokół lampy.
Bardziej jednak niż cokolwiek inne uwielbiała ciemne, puste uliczki i świeże powietrze. Chciała wspinać się na gałęzie drzew i znów na dachy domów. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego do tej pory unikałem raczej takiej wędrówki po mieście, spacerując właśnie po dachach albo jeżdżąc na dachach powozów, tak jak to robiliśmy za pierwszym razem.
Jakiś czas po północy zjawiliśmy się na opuszczonym o tej porze rynku, spacerując i trzymając się za ręce. Znów usłyszeliśmy obecność, ale, podobnie jak poprzednio, żadne z nas nie potrafiło rozróżnić tkwiącego w niej usposobienia. Zaintrygowało mnie to.
Zadziwiało wszystko, co nas otaczało — odpadki i śmieci, uganiające się za szczurami koty, tajemniczy bezruch i cisza, czekająca na nas za najciemniejszymi rogami ulic metropolii, które nie stanowiły dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Zwróciła na to uwagę. Być może oczarowało ją najbardziej to, że nie słyszani mogliśmy wślizgnąć się w zakazane rejony miasta, w jaskinie pełne złodziei i bandytów, że bez trudu moglibyśmy pokonać kogokolwiek, kto byłby na tyle niemądry, aby nas zaczepiać, że byliśmy widziani, a jednocześnie niewidzialni, dotykalni, a jednocześnie całkowicie poza zasięgiem kogokolwiek. Nie przynaglałem jej ani nie zadawałem zbędnych pytań. Po prostu chodziłem wszędzie za nią, smakując z nią te chwile, czasami tylko pogrążając się w myślach z nie znanym nie dotąd poczuciem zadowolenia.
A kiedy na rynku pojawił się konno między straganami przystojny i szczupły młodzieniec, przyglądałem mu się, jakby był zjawą, jak komuś, kto przybył z kraju żywych do kraju martwych. Przypominał mi Nicolasa. Miał takie same ciemne włosy i ciemne oczy, a w jego twarzy pogrążonej w zadumie było coś zaciętego i zarazem niewinnego. Nie powinien był wjeżdżać samotnie na rynek. Był młodszy od Nickiego i bardzo niemądry, naprawdę. Zdałem sobie dopiero z tego sprawę, gdy ujrzałem ją skradającą się w jego kierunku, jak wielki, różowy kot. Prawie bezgłośnie zrzuciła go z konia na bruk. Byłem wstrząśnięty. Niewinność ofiary nie miała dla niej żadnego znaczenia. Nie prowadziła ze sobą takich moralnych potyczek jak ja. Ale i ja przecież skończyłem z tym, dlaczego więc miałbym ją oceniać i sądzić? A jednak łatwość, z jaką zabiła tego młodego człowieka — z wdziękiem łamiąc mu kark i posilając się tylko trochę jego krwią — zezłościła mnie, choć obserwowanie tego zdarzenia było dla mnie niezwykle fascynujące. Była zimniejsza w uczuciach niż ja. W rzeczy samej była doskonalsza niż ja. Pomyślałem o tym, co powiedział Magnus: „Nie okazuj miłosierdzia”, ale czy miał na myśli zabijanie nawet wtedy, gdy nie musimy zabijać?
Po chwili stało się jasne, dlaczego zginął młody jeździec. Zerwała z siebie różową suknię i założyła zdjęte z chłopaka ubranie. To wybór ubrania zadecydował o jego śmierci. Założyła na siebie kremowe jedwabne pończochy, szkarłatne spodnie, koronkową koszulę i żółtą kamizelkę, a wreszcie i szkarłatny surdut. Z głowy martwego młodzieńca ściągnęła nawet szkarłatną przepaskę na włosy.
Coś we mnie buntowało się przeciwko urokowi tej sceny, przeciwko Gabrieli stojącej tak wyzywająco w nowym ubraniu z rozpuszczonymi włosami na ramionach, wyglądającymi raczej jak lwia grzywa niż kobiece loki. Chciałem przywołać ją do porządku. Zamknąłem oczy. Kiedy znowu podniosłem wzrok na nią, głowa zaciążyła mi od tego, co widzieliśmy i robiliśmy razem. Nie mogłem znieść tak bliskiej obecności martwego ciała chłopaka.
Ona tymczasem związała włosy szkarłatną przepaską i pozwoliła długim lokom swobodnie opaść na szyję i plecy. Przykryła ciało różową aksamitną suknią i przypięła jeszcze sobie do pasa jego szpadę, wyjmując ją kilkakrotnie z pochwy. Na koniec zabrała jeszcze kremowy, długi płaszcz.