Выбрать главу

— Chodźmy już, kochanie — odezwała się do mnie i pocałowała mnie.

Nie mogłem się ruszyć. Chciałem wrócić do wieży i być blisko niej. Spojrzała na mnie i uścisnęła mi mocniej dłoń, aby mnie ponaglić. Prawie natychmiast zaczęła biec. Pobiegłem za nią. Musiałem nieźle się natrudzić, aby dotrzymać jej kroku.

Podobna sytuacja między mną a kimkolwiek spośród śmiertelnych nigdy, oczywiście, mi się nie przydarzyła. Zdała się wprost latać, a jej widok przeskakującej pomiędzy straganami i kupkami śmieci sprawił, że niemal utraciłem równowagę. Zatrzymałem się.

Cofnęła się i pocałowała mnie ponownie.

— Nie muszę się już ubierać tak jak dotąd, prawda? — zapytała. Mówiła do mnie jak do dziecka.

— Nie, oczywiście, że nie — odrzekłem.

Może to i błogosławieństwo — pomyślałem — że nie potrafi czytać w moich myślach. Nie mogłem powstrzymać się od spoglądania na jej nogi, tak doskonałe w kremowych pończochach, na smukłą, wąską kibić, opiętą zwężeniem surduta. Jej twarz była jak płomień. Pamiętajcie, że w owych czasach nigdy nie oglądało się kobiecych nóg w takich jedwabnych spodniach, opinających brzuch i uda.

W rzeczywistości nie była jednak teraz kobietą, prawda? Nie bardziej niż ja mężczyzną. Przez jedną bezgłośną sekundę minął dreszcz, który odczuwałem.

— Chodź. Chcę cię znów zabrać na spacer po dachach — powiedziała. — Chcę pójść na bulwar du Temple. Chcę zobaczyć ten teatr, który kupiłeś, a potem zamknąłeś. Pokażesz mi go? — Przyglądała mi się badawczo. — Oczywiście — sama odpowiedziała. — Dlaczego nie?

Pozostały nam dwie godziny tej nie kończącej się nocy, kiedy wreszcie wróciliśmy na Ile St. Louis i stanęliśmy na oświetlonym księżycem bulwarze. Daleko w dole, na wybijanej brukiem ulicy dostrzegłem moją kobyłę przywiązaną w miejscu, gdzie ją zostawiłem. Być może nikt na nią nie zwrócił uwagi w zamieszaniu, jakie nastąpiło po naszym zniknięciu.

Słuchaliśmy uważnie, czy nie dojdzie do naszych uszu głos Nickiego albo Rogeta, ale dom wydawał się opuszczony i ciemny.

— Są tu jednak gdzieś blisko — szepnęła. — Wydaje mi się, że gdzieś niżej…

— Pokoje Nickiego — odrzekłem. — A z jego mieszkania ktoś może obserwować konia, może jakiś służący pozostawiony tam na czatach, gdybyśmy wrócili.

— Lepiej zostawić tego konia i ukraść innego — dorzuciła.

— Nie, koń należy do mnie — odrzekłem. Poczułem jednak, że uścisk jej ręki stężał.

Nagle nasz stary „przyjaciel”, poczucie obecności, znów dał znać o sobie, tym razem posuwając się wzdłuż Sekwany po drugiej stronie wyspy w kierunku lewego Wybrzeża.

— Zniknęło — odrzekła. — Chodźmy. Możemy ukraść innego wierzchowca.

— Czekaj. Zamierzam spróbować ściągnąć kobyłę tutaj, zerwać pęta.

— Czy potrafisz to zrobić?

Zobaczymy. — Skoncentrowałem całą swoją wolę na zwierzęciu, rozkazując mu myślą, by cofnął się i wyrwał z więzów przytrzymujących go do słupka.

Po chwili koń stanął dęba, szarpiąc skórzany pas. Cofnął się do tyłu, zrywając pęta. Z hałasem kopyt podbiegł do nas, a my natychmiast wspięliśmy się na jego grzbiet. Gabriela wskoczyła pierwsza, a ja za nią. Chwyciłem w ręce to, co pozostało z wodzy i przynagliłem konia do szaleńczego biegu. Gdy wjechaliśmy na most, poczułem coś za nami — jakiś ruch, tumult ludzkich umysłów. Wpadliśmy jednak już w ciemność i tylko echo odbijało stukot kopyt na Ile de la Cite.

Kiedy dojechaliśmy do wieży, zapaliłem żywiczną pochodnię i zabrałem ją ze sobą do lochów. Nie było już czasu oprowadzać ją po salach na piętrach.

Jej oczy stały się szkliste i rozglądała się wokoło niemrawo, gdy schodziliśmy wolno po spiralnych schodach. Światło odbijało się o jej szkarłatne ubranie i błyszczało na tle ciemnych schodów. Co jakiś czas wzdrygała się przed wilgocią. Niepokoił ją smród z cel więziennych na najniższej kondygnacji wieży, ale delikatnie wytłumaczyłem, że nie ma z nami nic wspólnego, a gdy tylko weszliśmy do wielkiej grobowej krypty, smród zniknął, odcięty od nas ciężkimi, wybijanymi żelazem, drzwiami.

Światło pochodni rozlało się po pomieszczeniu, odsłaniając niskie łuki sklepienia i trzy wielkie rzeźbione sarkofagi.

Nie wyglądała na przestraszoną. Powiedziałem jej, że musi sprawdzić, czy jest w stanie unieść kamienną pokrywę tego sarkofagu, który wybierze dla siebie. Zaproponowałem, że mogę zrobić to za nią.

Obejrzała dokładnie wyrzeźbione figury na trzech sarkofagach. Po chwilowym zastanowieniu wybrała nie ten, na którym była wyrzeźbiona kobieta, lecz ten z wyrzeźbionym na szczycie rycerzem w zbroi. Powoli odepchnęła kamienne wieko, tak że mogła zerknąć do środka. Nie miała więc tyle siły co ja, ale jej siła była wystarczająco imponująca.

— Nie obawiaj się — odezwałem się.

— Nie, nie musisz się martwić o to. Nie z tego powodu — odpowiedziała mi cicho. W jej głosie było coś ujmującego, ledwo wyczuwalny ton smutku. Wydawała się już pogrążona we śnie, gdy dłonią gładziła rzeźbiony kamień.

— Do tego czasu twoja matka byłaby już pewnie martwa — odezwała się. — Pokój byłby pełen wstrętnych zapachów i dymów setek świec. Pomyśl o tym. Jakie to jest upokarzające — śmierć. Obcy ludzie zdjęliby z niej szaty i przebrali ją, obcy widzieliby jej wycieńczone i bezbronne ciało pogrążone w śnie ostatecznym. I ta szeptanina po korytarzach o tym, że cieszą się dobrym zdrowiem, o tym, jak to nigdy w ich rodzinach nie było przypadków takiej choroby, nie, żadnej gruźlicy w ich rodzinach. „Biedna markiza” — mówiliby. Zastanawialiby się, czy zostawiła jakieś własne pieniądze? Czy zostawiła je swym synom? A ta stara kobieta, która przyszłaby zabrać ubrudzone prześcieradła, ukradłaby jedną z obrączek z palca martwej.

Przytaknąłem. Staliśmy w tej podziemnej krypcie, a ja chciałem powiedzieć, że musimy przygotować się do snu w naszych kamiennych łożach, a towarzystwa dotrzymywać nam będą jedynie szczury. Ale to jest nieskończenie lepsze od tamtego, prawda? Jest w tym jakiś mroczny splendor: po wieczne już czasy przechadzać się po świecie jako nocna mara.

Wyglądała na wyczerpaną, całkowicie chłodną, sennym ruchem wyciągnęła coś z kieszeni. To były te złote nożyczki, które zabrała z toaletki jakiejś damy na St. Germain, migocące w świetle pochodni jak bawidełko.

— Nie, Matko! — odezwałem się.

Mój głos zaskoczył mnie. Zbyt głośno zabrzmiał niesiony echem pod łukowe sklepienie. Figury na pozostałych sarkofagach zdawały się być bezlitosnymi świadkami naszej obecności. Rana w moim sercu ogłuszyła mnie.

Okropny odgłos cięcia, strzyżenia. Jej włosy opadały w długich lokach na posadzkę.

— Ooch, Matko.

Spojrzała na leżące na ziemi włosy, rozrzucając je bezgłośnie czubkiem swego buta, a potem podniosła wzrok na mnie. Była teraz młodym mężczyzną, krótkie włosy skręcały się wokół jej policzków. Oczy miała przymknięte. Wyciągnęła do mnie ręce, a nożyczki wypadły jej z rąk.

— Odpocznijmy teraz — szepnęła zmęczona.

— To tylko wschodzące słońce — odpowiedziałem uspokajając ją. Zmęczenie opanowało ją wcześniej niż mnie. Odwróciła się i podeszła do trumny. Uniosłem ją, a ona zamknęła oczy. Odsłaniając wieko jeszcze bardziej na bok, ułożyłem ją wygodnie w środku, pozwalając, by jej wiotkie ciało spoczywało naturalnie i wdzięcznie.

Jej twarz już się wygładziła. Zapadła w sen. Włosy okalały jej twarz lokami młodego chłopca. Martwa. Zdawała się być martwa, jakby czas minął i śmierć dosięgła ją jednak. Nie mogłem oderwać od niej wzroku.