Zagryzłem w zamyśleniu czubek języka i dopiero ból i smak krwi przywołały mnie do świadomości. Pochylając się nisko, pozwoliłem, by kropelki krwi spadły na jej usta. Jej oczy otworzyły się natychmiast. Fioletowo — niebieskie i błyszczące, wpatrujące się we mnie. Krew wpłynęła w jej otwarte usta, a ona powoli uniosła głowę, aby napotkać na mój pocałunek. Mój język przedostał się do jej ust. Usta miała już zimne. Moje usta także były zimne. Jednak krew była gorąca i przypływała przez nas.
— Dobranoc, moja ukochana — powiedziałem. — Mój czarny aniele, Gabrielo.
Zapadła ponownie w bezruch, gdy położyłem jej głowę na kamieniu. Zasunąłem nad nią kamienne wieko.
4
Nie przypadło mi do gustu przebudzenie w zimnej, podziemnej krypcie. Nie spodobał mi się chłód w powietrzu i lekki zapach dochodzący z lochów przede mną, gdzie leżały ludzkie trupy. Opanował mnie strach. A co jest z Gabrielą, czy przebudziła się? Co się stanie, jeśli jej oczy już się nie otworzą? Czy zdaję sobie sprawę z tego, co sam uczyniłem?
Za zbyt arogancką, zbyt nieprzyzwoitą uznałem myśl, aby samemu odsunąć wieko sarkofagu, zerknąć do środka i przekonać się, że śpi. Opanował mnie ludzki wstyd. W domu nigdy nie ośmieliłbym się otworzyć drzwi do jej pokoju bez wcześniejszego pukania, nigdy nie ośmieliłbym się odsunąć zasłony przy jej łóżku.
Musiała chyba wstać. Musiała. I lepiej, że sama odsunęła kamienną pokrywę, doświadczywszy tego, jak się wstaje, i że pragnienie doprowadziło ją do tego we właściwej chwili, tak jak było to ze mną.
Zapaliłem dla niej pochodnię na ścianie i wyszedłem, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zostawiając za sobą bramy i drzwi nie domknięte, poszedłem do celi Magnusa, aby obserwować zapadający na niebie zmierzch.
Usłyszałbym ją, gdyby się obudziła — pomyślałem.
Minęła chyba godzina. Coraz mocniej zaczynały świecić gwiazdy, a daleki Paryż zapłonął już niezliczoną ilością maleńkich światełek. Zeskoczyłem z parapetu, gdzie siedziałem oparty o żelazne kraty, i podszedłem do skrzyni. Zacząłem wybierać klejnoty dla Gabrieli. Nadal kochała klejnoty. Zabrała ze sobą swoje stare przedmioty i kosztowności. Zapaliłem świece, abym lepiej widział, chociaż tak naprawdę nie potrzebowałem tego. Iluminacja zachwyciła mnie. Światło odbijało się od klejnotów. Odszukałem dla niej bardzo delikatne i przecudne rzeczy — wybijane perłami szpilki, które mogłaby wpinać w klapy swego męskiego ubrania, obrączki i pierścionki, które wyglądałyby męsko na jej małych dłoniach.
Od czasu do czasu unosiłem głowę i nasłuchiwałem, czy już wstaje. Moje serce opanował przerażający chłód. A jeśli nie wstanie? Narastało we mnie przerażenie, a morze klejnotów w skrzyni, połyskujących w migotliwym świetle świecy nic nie znaczyło.
Nadal nie słyszałem jej. Słyszałem wiatr na zewnątrz, szelest drzew, odległe gwizdanie chłopca stajennego krzątającego się przy stodole, rżenie koni. Z daleka dobiegały mnie odgłosy dzwonu z kościoła w miasteczku.
I wtedy nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Było to tak niecodzienne dla mnie, że przestraszyłem się. Ogarnęła mnie panika. Obróciłem się, potykając o skrzynię i zacząłem wpatrywać się w wejście do sekretnego tunelu. Nikogo. W niewielkim, pustym sanktuarium nie było nikogo, tylko światło świecy tańczyło na kamiennej posadzce i ponurej, rzeźbionej twarzy Magnusa na sarkofagu.
Wreszcie spojrzałem wprost przed siebie, na okratowane okno. Zobaczyłem ją odwzajemniającą mi spojrzenie. Zdawała się płynąć w powietrzu, trzymając się krat obiema rękami. Uśmiechnęła się.
Prawie wykrzyknąłem. Cofnąłem się i całe moje ciało pokryło się potem. Poczułem się zmieszany, że dałem się podejść jak dziecko, że przyłapano mnie na tak oczywistym zaskoczeniu.
Ona jednak pozostała w bezruchu, nadal uśmiechając się. Wyraz jej twarzy stopniowo zmienił się z pogodnego na figlarny. Światło świec sprawiało, że jej oczy były zbyt błyszczące.
— To niezbyt miłe napędzać stracha w ten sposób innym nieśmiertelnym — odezwałem się pierwszy.
Zaśmiała się swobodnie i z lekkością, którą pamiętałem jeszcze z czasów, kiedy była śmiertelną kobietą. Poczułem odprężenie i ulgę, gdy poruszyła się. Wiedziałem, że moja twarz pokryła się rumieńcem.
— Jak tam się dostałaś? — dodałem. Podszedłem do okna i wyciągnąłem ręce przez kraty, ujmując oba przeguby jej rąk.
Małe usta Gabrieli wypełniały słodycz i uśmiech, a włosy wyglądały jak wielka, błyszcząca grzywa wokół twarzy.
— Wspięłam się po ścianie, oczywiście — odrzekła.
— No dobrze, zejdź już na dół. Nie możesz przejść przez kraty. Wyjdę do ciebie na zewnątrz.
— Masz zupełnie słuszność — odrzekła. — Próbowałam już wszystkich pozostałych okien. Spotkamy się przy blankach. Tak będzie szybciej.
Zaczęła z łatwością wspinać się do góry, zaczepiając butami o kraty, potem zniknęła. Tryskała życiem, tak jak poprzedniej nocy, gdy schodziliśmy razem po schodach do piwnic.
— Co my tu jeszcze robimy? — zapytała. — Dlaczego nie jedziemy do Paryża?
Coś z nią było nie tak, mimo całego uroku, coś nie tak… co to mogło być? Nie pragnęła już moich pocałunków, nawet, naprawdę, rozmowy ze mną. To było bolesne.
— Chcę ci pokazać wewnętrzny pokój i klejnoty — powiedziałem.
— Klejnoty? — zapytała.
Nie widziała ich z okna. Pokrywa skrzyni zasłaniała widok. Wyszła przede mnie i poszliśmy do salki, w której spłonął Magnus. Położyła się płasko, aby przecisnąć się przez tunel.
Gdy tylko ujrzała skrzynię, zaparło jej dech.
Odrzuciła niecierpliwie włosy za ramiona i pochyliła się, aby lepiej przyjrzeć się broszkom, obrączkom, maleńkim dekoracjom, tak podobnym do tych, które otrzymała w dziedzictwie i które już dawno musiała wyprzedać jedno po drugim.
— Patrzcie no! Musiał je chyba zbierać przez całe wieki — odezwała się. — I tak wyśmienite rzeczy. Wybierał to, co chciał, prawda. Ależ z niego musiała być postać.
Znowu, prawie ze złością, odgarnęła niesforne kosmyki włosów, które teraz wydawały się bledsze, bardziej fosforyzujące, pełniejsze. Cudowne.
— Perły, spójrz na nie — powiedziała. — A te pierścionki.
Pokazałem jej te, które właśnie wybrałem dla niej. Ująłem ją za rękę i wsunąłem je na palce. Jej palce poruszały, jakby każdy z nich obdarzony był własnym życiem, potrafił odczuwać rozkosz. Ponownie wybuchnęła śmiechem.
— Ach, ależ my jesteśmy wspaniałymi diabłami, co?
— Myśliwi w Dzikim Ogrodzie — odrzekłem.
— Jedźmy już zatem do Paryża — dodała.
W jej twarzy znalazłem ledwo dostrzegalną oznakę bólu, pragnienia. Zwilżyła wargi. Ciekawe, czy wydawałem się jej choć w połowie tak fascynujący jak ona mnie? Odsunęła włosy znad czoła, jej oczy pociemniały wraz z intensywnością wypowiadanych słów.
— Chciałam dzisiaj szybko się posilić — powiedziała — a potem wyjść z miasta w lasy. Iść tam, gdzie nie ma ludzi. Iść tam, gdzie tylko wiatr i ciemne drzewa, a nad głowami gwiazdy. Błogosławiona cisza.
Podeszła ponownie do okna. Jej plecy były wąskie i proste, ręce, żywe od klejnotów w pierścionkach, spoczywały na obu bokach. Wystając z grubych mankietów męskiego płaszcza, jej dłonie wyglądały na jeszcze bardziej zgrabne i subtelne. Musiała chyba spoglądać na ciemne chmury i gwiazdy, które przebijały się przez purpurową warstwę wieczornej mgiełki.