Выбрать главу

Tysiąc Błogosławieństw po tym wryło w mój umysł słowa starego hymnu:

O Salutaris Hostia Quae caeli pandis ostium Bella premunt hostilia, Da robur, fer auxilium…

Leżąc na szczątkach ludzkich w połamanej trumnie, pod białą marmurową płytą nagrobną przy bocznym ołtarzu, z Gabrielą przytuloną do mnie i pogrążoną jeszcze w paraliżującym śnie w tym dużym wiejskim kościele — uświadomiłem sobie powoli, że nade mną w tej chwili znajdują się setki ludzi, którzy śpiewają właśnie ten hymn.

Kościół pełen był ludzi! Nie mogliśmy wydostać się z tej przeklętej klatki z kośćmi, zanim wszyscy z nich nie odejdą ze świątyni.

Wokoło ciemność. Czułem jednak poruszające się zwierzęta. Moje nozdrza wchłaniały zapach rozsypanego szkieletu, na którym leżałem, wchłaniały także zapach ziemi. Czułem wilgoć i ostrość chłodu.

Dłonie Gabrieli trzymające się mnie były martwe. Jej twarz była nieruchoma.

Próbowałem w ogóle nie myśleć, a tylko leżeć bez ruchu i czekać.

Setki ludzi oddychało nad moją głową. Być może było ich tam nawet tysiąc. Teraz przystąpili do śpiewania drugiego hymnu. Co się teraz stanie — myślałem ponuro. Litania, błogosławieństwo? Tej akurat nocy nie miałem czasu na spokojne leżenie, czekanie i dumanie. Muszę się stąd wydostać. Obraz tego czerwonego surduta nie dawał mi spokoju. Towarzyszyło temu jakieś nieracjonalne uczucie niebezpieczeństwa i przebłyski równie niewytłumaczalnego bólu.

Nagle Gabriela otworzyła oczy i przebudziła się. Oczywiście, nie widziałem tego — było zupełnie ciemno. Poczułem to. Czułem, że jej członki wracają do życia. Ledwie poruszyła się, a jej ciało już zesztywniało zaniepokojone. Szybko zasłoniłem jej usta otwartą dłonią.

— Nie ruszaj się — szepnąłem, czując jej panikę.

Wszystkie okropności poprzedniej nocy musiały znowu ją nawiedzić, a poza tym była teraz w grobie, dzieląc go z resztkami ludzkiego szkieletu, i leżała pod kamienną płytą, którą z trudnością mogłaby podnieść.

— Jesteśmy w kościele! — szepnąłem. — Bezpieczni.

Śpiewy trwały dalej. „Tantum ergo Sacramentum, veneremur cernui”.

— Nie, to już błogosławieństwo — wykrztusiła Gabriela. Próbowała leżeć nieruchomo, ale w pewnej chwili nie mogła się już powstrzymać i musiałem ją mocno uchwycić. — Musimy się stąd wydostać — szepnęła. — Lestat, Błogosławiony Sakrament jest na ołtarzu, na miłość Boską!

Resztki drewnianej trumny trzeszczały i skrzypiały na twardym kamiennym podłożu. Zmuszony byłem wturlać się na nią i przygnieść całym swym ciężarem ciała.

— Leż spokojnie, słyszysz! — wyszeptałem zniecierpliwiony. — Nie mamy innego wyboru. Musimy czekać.

Jej panika zaczęła jednak stopniowo udzielać się i mnie. Czułem, jak kawałki kości chrzęszczą pod moimi kolanami; w nozdrzach poczułem smród gnijącego materiału. Wydawało mi się, że zapach śmierci przenikał ściany grobowca, że nie zniosę długo zamknięcia razem z tym zapachem.

— Nie możemy — wykrztusiła — nie możemy tutaj pozostać. Muszę stąd wyjść! — Prawie szlochała. — Lestat, nie mogę. — Obmacywała ściany grobowca i kamienną płytę nad naszymi głowami. Słyszałem, jak wydaje z siebie matowy odgłos przerażenia.

Nad nami przestano śpiewać hymn. Ksiądz wejdzie po schodach prowadzących na podwyższenie i do ołtarza, uniesie monstrancję w obu dłoniach do góry. Zwróci się ku zgromadzeniu i podniesie świętą Hostię do góry w błogosławieństwie. Gabriela wiedziała o tym oczywiście i nagle opanował ją szał. Rzucała się pode mną, wykręcając się i prawie odrzucając mnie na bok.

— No dobrze, posłuchaj mnie! — syknąłem. Sytuacja wymykała mi się spod kontroli. — Wychodzimy, ale zrobimy to tak, jak przystało na prawdziwe wampiry, słyszysz! Tam, w kościele, jest około tysiąca osób i musimy napędzić im niezłego stracha. Uniosę kamienną płytę i staniemy razem, a kiedy to uczynimy, unieś ręce i przybierz najstraszniejszy wyraz twarzy, jaki możesz sobie wyobrazić, krzycz, jeśli możesz. To sprawi, że odsuną się od nas gwałtownie. Potem rzucimy się do drzwi wyjściowych…

Nie potrafiła nawet w bezruchu wysłuchać instrukcji; rzucała się, rozkopując zbutwiałe kawałki drewna obcasami butów.

Wstałem, przesuwając wielką białą płytę obiema rękami i wyskakując na zewnątrz dokładnie tak, jak zapowiedziałem. Płaszczem zakreśliłem gigantyczny łuk. Wylądowałem na posadzce, oślepiony światłem świec, i wydałem z siebie najstraszliwszy krzyk, na jaki było mnie stać.

Siedzący najbliżej w osłupieniu i przerażeniu zerwali się na równe nogi. Setki ust otworzyły się do krzyku.

Wydając z siebie jeszcze jeden wrzask, chwyciłem dłoń Gabrieli i rzuciłem się pomiędzy nich, przeskakując barierkę przed ołtarzem. Gabriela spisywała się doskonale, wypełniając świątynię wysokim tonem jęku i zawodzenia. Lewą rękę uniosła, niczym dzikie zwierzę w ataku, a ja tymczasem ciągnąłem ją wzdłuż nawy do wyjścia. Wywołaliśmy nieopisaną wprost panikę wśród ludzi. Wszędzie słychać było krzyki, ludzie potykali się i upadali, kobiety i mężczyźni zaciskali dłonie na ramionach swych dzieci. Ciężkie drzwi wyjściowe ustąpiły z łatwością, odsłaniając otwartą przestrzeń — czarne, rozgwieżdżone niebo. Poczuliśmy gwałtowny podmuch wiatru. Popchnąłem Gabrielę przed siebie i odwracając się do tyłu raz jeszcze wydałem z siebie możliwie najgłośniejszy, przeraźliwy krzyk. Obnażyłem kły, zwracając się w kierunku przerażonych i krzyczących ludzi. Trudno mi było zorientować się, czy ktoś nas w tym zamieszaniu ścigał. Sięgnąłem do kieszeni i sypnąłem na marmurową podłogę złotymi pieniążkami.

— Diabeł rozrzuca pieniądze! — ktoś krzyknął.

Przebiegliśmy przez cmentarz i dalej na pole. W ciągu niewielu sekund dotarliśmy do lasu, a ja natychmiast wyczułem w pobliżu stajnię, przed nami, za drzewami.

Stanąłem nieruchomo. Zgiąłem się niemal w pół, koncentrując się. Wezwałem konie. Podbiegliśmy do nich, słysząc tępy odgłos ich kopyt w stajni. Przeskoczyłem z Gabrielą niski żywopłot i pociągnąłem za drzwi do stajni tak silnie, że wyrwałem je z zawiasów. Wspaniały wałach wybiegł nam naprzeciw z wyłamanej przegrody, a my wskoczyliśmy na jego grzbiet. Gabriela usadowiła się przede mną, po czym dla bezpieczeństwa objąłem ją ramionami.

Spiąłem boki zwierzęcia i pocwałowaliśmy prosto w las w kierunku Paryża.

8

Gdy zbliżyliśmy się do miasta, próbowałem ułożyć plan działania, ale, prawdę mówiąc, nie byłem pewien, od czego zacząć.

Nie było możliwości uniknięcia spotkania z tymi brudnymi, małymi potworkami. Jechaliśmy tam, by stoczyć bitwę. Sytuacja niewiele różniła się od tego zimowego poranka, kiedy wyruszyłem w drogę, szykując się do walki z wilkami, zwłaszcza jeśli przyrównać moją wściekłość i wolę zwycięstwa.

Ledwo wjechaliśmy w rzadko rozrzucone zabudowania Montmartu, kiedy usłyszeliśmy w ułamku sekundy ich odpychające mruczenie. Gabriela i ja wiedzieliśmy doskonale, że musimy natychmiast zaspokoić nasz głód, aby przygotować się do walki z nimi.

Przy jednej z małych farm wślizgnęliśmy się do sadu i podeszliśmy do tylnych drzwi budynku. Wewnątrz przy pustym palenisku drzemali mężczyzna i kobieta. Po wszystkim wyszliśmy razem z domu do małego ogródka z tyłu domu. Staliśmy przez chwilę nieruchomo, spoglądając na perłowoszare niebo. Żadnych odgłosów. Cisza. Bezruch. Gromadzące się na niebie wielkie, czarne chmury groziły ulewą.