Odwróciłem się i cicho wezwałem do siebie wałacha. Chwytając cugle, zwróciłem się ku Gabrieli.
— Nie widzę innego wyjścia, jak tylko udać się jednak do Paryża — powiedziałem jej. — Musimy stanąć naprzeciw tych małych bestii. Zanim jednak pokażą się i rozpoczną wojnę na nowo, muszę koniecznie załatwić kilka spraw. Muszę pomyśleć o Nickim. Muszę porozmawiać z Rogetem.
— Nie ma teraz czasu na takie nonsensy, dobre dla świata śmiertelnych — odparła Gabriela.
Kurz i brud z grobowca nadal był na jej płaszczu i w jasnych włosach. Wyglądała jak anioł, który został przeciągnięty przez błoto.
— Nie chcę, by przeszkadzali mi w tym, co zamierzam zrobić — powiedziałem.
Wzięła głęboki oddech.
— Czy chcesz poprowadzić stwory do swojego ukochanego monsieur Rogeta? — zapytała.
Było to zbyt przerażające, aby się dalej nad tym zastanawiać.
Spadły właśnie pierwsze krople deszczu i poczułem zimno pomimo świeżej krwi. Za chwilę rozpada się na dobre.
— No dobrze — odezwałem się. — Masz rację. Najpierw musimy załatwić sprawę z nimi.
Wskoczyłem na wierzchowca i wyciągnąłem rękę, by pomóc jej wdrapać się na konia.
— Rany tylko ciebie rozjuszają, prawda? — zapytała. Przyglądała mi się badawczo. — To tylko cię wzmacnia, to, co oni zrobili lub próbowali zrobić — zauważyła.
— Słuchaj no, to właśnie ja nazywam nonsensem dobrym dla świata śmiertelnych — powiedziałem. — Wskakuj!
— Lestat — odrzekła trzeźwo. — Oni przebrali twojego chłopca stajennego w elegancki surdut, wcześniej pozbawiając go życia. Czy widziałeś już ten surdut? Czy widziałeś go wcześniej?
— Ten cholerny czerwony aksamitny surdut…
— Ja już go widziałam — dodała. — Godzinami spoglądałam na niego w Paryżu, leżąc w łóżku. To surdut Nicolasa de Lenfent.
Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę, nie sądząc jednak, bym ją w ogóle widział. Wściekłość, która narastała we mnie, była absolutnie bezgłośna. Będzie wściekłością aż do chwili, gdy będę miał dowód na to, że powinna być raczej smutkiem i żalem — pomyślałem. Potem przestałem już w ogóle myśleć.
W niewytłumaczalny sposób wiedziałem, że nie zdaję sobie sprawy, jak silne mogą być nasze namiętności, jak bardzo mogą nas paraliżować. Wydaje mi się, że poruszałem bezgłośnie wargami.
— Nie sądzę, żeby go zabili, Lestat — odezwała się.
Znów chciałam coś powiedzieć, zapytać, dlaczego tak sądzi, ale nie mogłem. Gapiłem się wprost przed siebie, w sad.
— Myślę, że żyje — powtórzyła — i że jest ich więźniem. W przeciwnym razie zostawiliby jego ciało przed wieżą i nie zawracali sobie głowy chłopcem stajennym.
— Może tak jest, może nie — z trudem zmusiłem moje wargi do ruchu.
— Ten surdut był wiadomością dla ciebie.
Nie mogłem już tego dłużej znieść.
— Dobiorę się do nich — powiedziałem. — Czy chcesz wrócić do wieży? Jeśli mi się nie uda…
— Nie mam zamiaru ciebie opuszczać — odrzekła.
Deszcz rozpadał się na dobre, gdy dojeżdżaliśmy do bulwaru du Temple. Mokry bruk ulicy powiększał i odbijał światło lamp ulicznych. Udało mi się opanować uczucia i przejść do zimnej kalkulacji, która jednak była bardziej instynktowna niż wynikająca z rozsądku. Byłem gotów do walki w równej mierze co do tej pory. Musieliśmy jednak najpierw zorientować się w sytuacji. Ilu ich tam było? Czego w istocie chcieli? Czy zamierzali nas pojmać i zniszczyć, czy tylko przestraszyć i przegonić? Musiałem stłamsić swoją wściekłość. Nie mogłem też zapomnieć, że zachowywali się trochę jak dzieci; byli przesądni, stosunkowo łatwo dawali się rozproszyć czy przestraszyć.
Jak tylko dotarliśmy do wysokich starych domów czynszowych w okolicach katedry Notre Dame, od razu ich usłyszałem. Całkiem blisko. Wibracja doszła do nas w formie srebrnego błysku, szybko też zniknęła.
Gabriela stężała w siodle. Poczułem jej dłoń na przegubie swojej dłoni, a kątem oka dostrzegłem, jak jej prawa ręka zaciska się na rękojeści szpady. Wjechaliśmy w krzywą boczną uliczkę, która kończyła się gdzieś przed nami w absolutnej ciemności. Stukot żelaza na kopytach końskich rozdzierał panującą wokoło ciszę, a ja musiałem walczyć z sobą, by nie dać się porwać nerwowości, którą to przynosiło z sobą.
Wydawało nam się, że w tym samym momencie dostrzegliśmy ich. Gabriela cofnęła się i oparła o mnie, a ja gwałtownie zaczerpnąłem powietrza, co można było odebrać jako oznakę przestrachu.
Wysoko nad nami, po obu stronach wąskiej ulicy dostrzegliśmy ich białe twarze pochylające się tuż nad okapami domów, ledwo dostrzegalny błysk na tle niskiego nieba i bezgłośnej ulewy srebrnego deszczu.
Pognałem konia do przodu, hałasując nagłym zrywem, a oni rzucili się za nami jak myszy biegające po dachu. Ich głosy stały się wyraźniejsze, uniosły się skowytem w niebo, choć nadal jednak pozostawały dla śmiertelnych niesłyszalne. Gabriela krzyknęła, gdy zobaczyliśmy białe ręce i nogi zsuwające się w dół po ścianie domów. Za sobą usłyszałem cichy stukot ich stóp na brukowanej ulicy.
— Prosto! — krzyknąłem i machnąłem szpadą w kierunku dwóch zbliżających się napastników w podartych ubraniach, powalając ich na miejscu. — Z drogi, przeklęte kreatury! — krzyknąłem, słysząc ich wrzask pod kopytami naszego wierzchowca.
Przez moment dostrzegłem ich przestraszone twarze. Ci, którzy byli nad nami, zniknęli, a ci za nami zwolnili. Wysunęliśmy się do przodu, zwiększając odległość do naszych prześladowców. Po chwili wjechaliśmy na opuszczony plac de Gréve.
Oni jednak przegrupowali się na skraju placu. Tym razem wyraźnie słyszałem ich myśli. „Jakąż to siłą są obdarzeni? Nie bójmy się jednak. Zewrzyjmy szeregi i otoczmy ich” — wyłowiłem z ciemności.
Część z mocy, którą roztaczaliśmy przed sobą, bez wątpienia pochodziła od Gabrieli, miałem bowiem okazję zobaczyć, jak przewracali się, gdy ona rzucała spojrzenia w ich kierunku i zaciskała dłoń na rękojeści szpady.
— Zatrzymaj się! Trzymajmy ich na odległość! — krzyknęła cicho. — Są przerażeni.
Potem usłyszałem, jak Gabriela przeklina. W tej samej bowiem chwili przynajmniej pół tuzina tych małych demonów rzuciło się na nas od strony Hôtel Dieu. Ich kończyny były ledwo tylko przykryte łachmanami, włosy rozwiane fruwały na wietrze, a z ust wydobywał się okropny skowyt i zawodzenie. Atakiem próbowali zebrać swoje rozproszone siły. Wściekła nienawiść, która nas otaczała, wyraźnie zyskiwała na sile.
Koń znowu stanął dęba i o mały włos nie zrzuciłby nas z grzbietu. To oni rozkazywali mu z równą intensywnością, by zatrzymał się, jak ja nakazywałem mu dalszą jazdę.
Ująłem Gabrielę mocno w pasie, zeskoczyłem z konia i pobiegłem tak szybko, jak tylko mogłem, w stronę drzwi katedry Notre Dame.
Od strony goniącej nas tłuszczy dał się słyszeć okropny krzyk, jęk i zawodzenia.
— Nie ośmielicie się, nie ośmielicie się!
Złość obleczona niemal w fizyczną postać, jak fala gorąca z otwartego nad nami pieca hutniczego. Wszędzie dookoła słyszeliśmy odgłos ich stóp dudniących i rozpryskujących wodę. Byli blisko. Poczułem, jak niezliczone dłonie wyciągają się, by uchwycić moją szpadę i poły płaszcza.
Wiedziałem już, co stanie się, jeśli tylko dostaniemy się do świątyni. Zmusiłem ciało do ostatecznego wysiłku. Trzymając nad sobą Gabrielę, w ostatniej chwili przemknąłem przez drzwi i próg katedry, przewracając się w środku jak długi na kamiennych płytach.