Usłyszałem cichy jęk, który wydał z siebie Nicolas. Wydawało mi się, że Armand westchnął.
— Nie ma takiego miejsca, gdzie mogliby ukryć się przede mną — zacząłem mówić na nowo — ci pozbawieni Boga i siły, którzy chcą zburzyć Les Innocents. Nie ma takiego zamka, który mógłby ich uchronić przede mną.
Patrzył na mnie bez słowa. Wyglądał na zasmuconego, lecz spokojnego. Jego oczy z lekka poczerwieniały, ale nie było w nich złości czy wściekłości. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, wreszcie odezwał się:
— Wspaniała misja — szarpać ich bezlitośnie, żyjąc wśród nich. Ale to jednak ty pozostajesz tym, który nic nie rozumie.
— Jak to? — zapytałem.
— Nie możesz przetrwać w świecie, żyjąc wśród ludzi, nie możesz długo przeżyć.
— Ale udaje mi się to jak najlepiej — odparłem po prostu. — Stare Tajemnice ustąpiły pola przed nowym stylem. A kto wie, co z tego wyniknie? Nie ma żadnej romantyczności i nic wspaniałego w tym, kim wy jesteście. Jest wielka romantyczność i wspaniałość w tym, kim ja jestem!
— Nie możesz być aż tak silny — odparł. — Nie wiesz sam, co mówisz. Dopiero co sam stałeś się wampirem, jesteś jeszcze zbyt młody.
— On jest jednakże bardzo silny, to dziecko — zadumała się królowa. — I podobnie rzecz się ma z jego piękną nowo narodzoną towarzyszką. Oni są przyjaciółmi podniosłych ideałów i wielkiego umysłu, ta dwójka.
— Nie można żyć pomiędzy ludźmi — Armand jeszcze upierał się przy swoim.
Jego twarz w ciągu sekundy nabrała kolorów. Nie był już jednak moim wrogiem. Był teraz raczej jakby starszym ode mnie dorosłym zastanawiającym się, walczącym ze sobą, aby powiedzieć mi krytyczną prawdę. A jednocześnie wydawał się dzieckiem błagającym mnie o coś. W tej walce zawierała się jego esencja — rodzic i dziecko w jednym, występujące przede mną z prośbą, błagający mnie, bym wysłuchał tego, co ma mi do powiedzenia.
— A dlaczego nie? Mówię ci, ludzie i ja należymy do siebie. To właśnie ich krew sprawia, że jestem nieśmiertelny.
— Ach tak, nieśmiertelny, ale ty nawet nie zacząłeś jeszcze tego rozumieć — odparł. — Dla ciebie to tylko słowo. Przypatrz się tylko bacznie losowi twojego twórcy. Dlaczego Magnus sam dał się pożerać płomieniom? To jest wiekowa prawda pośród nas, a ty nawet jej nie próbowałeś odgadnąć. Życie pośród ludzi i upływające lata doprowadzą cię do szaleństwa. Patrzeć na innych, jak starzeją się i umierają, patrzeć, jak królestwa wznoszą się i upadają, tracić wszystko, co rozumiesz i pielęgnujesz — kto to może znieść? To doprowadzi cię do kretyńskich majaków i do rozpaczy. Twoją ochroną są tylko ci, którzy są tacy sami jak ty — nieśmiertelni; oni są twoim zbawieniem. To są odwieczne prawa. Czy tego nie rozumiesz? One nigdy się nie zmieniły!
Przerwał, sam wstrząśnięty tym, że użył słowa „zbawienie”. Jego usta ponownie układały się do wypowiedzi tego słowa.
— Armand — wtrąciła stara królowa — szaleństwo może przytrafić się najstarszym, których znamy, bez względu na to, czy trzymają się odwiecznych praw, czy też porzucili je. — Wykonała gest, jakby chciała go zaatakować rozcapierzonymi białymi pazurami, skrzecząc śmiechem, gdy on obrzucił ją chłodnym wzrokiem. — Ja trzymałam się naszych odwiecznych praw tak długo jak ty i ja jestem szalona, czyż nie? Być może właśnie dlatego, że trzymałam się ich tak kurczowo!
Potrząsnął w złości głową protestując. Czyż on sam nie był wystarczającym dowodem na to, że tak być nie musi?
Ona przysunęła się bliżej i ujęła mnie za ramię, odwracając moją twarz ku sobie.
— Czy Magnus nic ci nie powiedział, dziecko? — zapytała.
Poczułem, że emanuje od niej olbrzymia moc.
— Gdy inni grasowali na tym świętym miejscu — mówiła dalej — ja wybrałam się samotnie poprzez pokryte śniegiem pola, aby odszukać Magnusa. Moja siła jest teraz tak wielka, że wydaje się, jakby miała skrzydła. Wspięłam się do tego okna i znalazłam go w swojej izbie. Oboje spędziliśmy resztę nocy spacerując, widziani tylko przez odległe gwiazdy.
Przysunęła się jeszcze bliżej, jej uchwyt stężał.
— Magnus wiedział o wielu rzeczach — mówiła. — To nie obłąkanie jest twoim wrogiem, przynajmniej nie wtedy, kiedy jesteś naprawdę silny. Wampir, który opuszcza swój klan, aby zamieszkać pośród stworzeń ludzkich, staje przed straszliwym niebezpieczeństwem długo przed chwilą nadejścia obłąkania. Mianowicie wbrew swojej woli zaczyna kochać ludzi śmiertelnych. Dochodzi do tego, że zaczyna rozumieć wszystkie rzeczy przez miłość.
— Puść mnie — szepnąłem cicho. Jej wzrok przytrzymywał mnie na miejscu równie silnie jak jej dłonie.
— Wraz z upływem czasu zaczyna coraz bardziej przywiązywać się do ludzi — mówiła dalej nieposkromiona, unosząc brwi. — I wreszcie nadchodzi taki moment, kiedy nie może już tego znieść dłużej, znieść faktu, że odbiera innym życie, że jest sprawcą cierpień; tylko szaleństwo albo własna śmierć może złagodzić ten ból. Taki jest los starszych, których opisał mi Magnus, sam cierpiący pod koniec swojego życia.
Wreszcie puściła mnie. Cofnęła się.
— Nie wierzę w to, co mówisz — szepnąłem, ale szept był jak syk. — Magnus? Magnus kochał ludzi śmiertelnych?
— Oczywiście, ty nie kochasz — odpowiedziała z błazeńskim, kpiącym uśmiechem.
Również Armand spoglądał na nią, jak gdyby niczego nie rozumiejąc.
— Moje słowa nie mają teraz żadnego znaczenia — dodała. — Ty jednak masz cały czas świata, aby to zrozumieć!
Śmiech, ogłuszający śmiech, sięgający sklepienia krypty. Znów krzyki zza ścian. Śmiejąc się, odrzuciła głowę do tyłu.
Armand był porażony przerażeniem, gdy patrzył na nią. Wydawało się, że śmiech emanuje z niej niczym błyszczące światło.
— Nie, to kłamstwo, to wstrętne i obrzydliwe uproszczenie! — krzyknąłem. Poczułem, jak żyły w skroniach zaczęły nagle pulsować. — Chcę powiedzieć, że całe to pojęcie miłości jest tworem moralnego idiotyzmu.
Przyłożyłem dłonie do skroni. Straszliwy ból w głowie narastał. Ból zamazywał mi obraz przed oczyma, wyostrzał wspomnienia o lochach w wieży Magnusa i jego śmiertelnych więźniach, którzy umarli w śmierdzącej krypcie pomiędzy rozkładającymi się ciałami wcześniej potępionych i skazanych.
Armand spoglądał teraz na mnie tak, jakbym to ja zadawał mu w tej chwili ból, a przecież torturowała go swoim śmiechem stara królowa. Nie przestawała śmiać się, to lekko tylko ściszając głos, to znowu powracając do wyższej tonacji. Ręce Armanda uniosły się i wyciągnęły w moim kierunku, jakby chciał mnie dotknąć, lecz nie potrafił się na to zdobyć. Uniesienie i ból, które poznałem w ciągu tych ostatnich miesięcy, powróciły do mnie. Nagle poczułem się, jakbym miał za chwilę zacząć ryczeć, w nocy na scenie teatru Renauda. Byłem zupełnie ogłupiony sensacjami, które przeżywałem. Znowu zacząłem bąkać głośno pod nosem jakieś nonsensowe strzępy słów.
— Lestat! — szepnęła Gabriela.
— Kochać ludzi śmiertelnych? — odrzekłem. Wpatrywałem się w nieludzką twarz starej królowej, nagle przerażony jej czarnymi rzęsami, które jak kolce otaczały jej błyszczące oczy, i jej ciałem przypominającym ożywiony marmur. — Kochać śmiertelnych? Czy dojście do tego wniosku zajęło ci trzy setki lat?! — Z furią spojrzałem w stronę Gabrieli.
Kochałem ich. Od pierwszych wieczorów, gdy trzymałem ich blisko siebie, wysysając z nich całe życie. Kochałem ich. Dobry Boże, czy to jest istota Mrocznego Daru?!