— Nie mógł pozwolić, by gromadą zawładnął chaos — odezwała się druga kobieta — wampir, ta, która stała za chłopcem. — Bez wiary w odwieczne drogi postępowania mogliby popełnić mnóstwo niewybaczalnych błędów, mogli nieopatrznie zaalarmować ludzi śmiertelnych. Jeśli jednak pomożesz nam stworzyć nowy klan i udoskonalić siebie na nowy sposób…
— My jesteśmy najsilniejsi w naszym klanie — odezwał się mężczyzna — wampir — i jeśli uda nam się bronić przed nim przez dłuższy czas, a jednocześnie ułożyć sobie jakoś samodzielnie dalsze życie, po pewnym czasie Armand zostawi nas w spokoju.
— On nas zniszczy — wymamrotał chłopak. — Nigdy nie zostawi nas w spokoju. Przeczeka tylko teraz, aż rozdzielimy się…
— On jest niezwyciężony — dodał wysoki wampira w dodatku stracił przekonanie do sensu dalszego naszego istnienia. Pamiętajcie o tym.
— A ty masz wieżę Magnusa, bezpieczne miejsce… — odezwał się z rozpaczą w głosie chłopak, patrząc mi prosto w oczy.
— Nie, tego nie mogę dzielić z wami — odrzekłem. — Tę bitwę musicie sami wygrać.
— Przecież możesz dać nam jakieś wskazówki — powiedział wysoki.
— Nie potrzebujecie mnie — odrzekłem. — Czegoście się nauczyli nowego do tej pory z mojego przykładu? Czego dowiedzieliście się z tego, co powiedziałem zeszłej nocy?
— Nauczyliśmy się więcej z tego, co powiedziałeś do niego potem — odezwała się czarnooka. — Słyszeliśmy, jak mówiłeś mu o zupełnie nowej jakości zła, zła na czasy, których przyszło nam dożyć, czasy, w których trzeba nam brnąć przez świat w przebraniu ludzkim.
— A więc przebierzcie się za śmiertelnych — odrzekłem. — Weźcie ubrania swoich ofiar, zabierzcie z ich kieszeni pieniądze. A potem zmieszajcie się z nimi, jak ja to uczyniłem. Po pewnym czasie zdobędziecie wystarczające fortuny, aby kupić sobie własne małe fortece, własne sekretne świątynie i sanktuaria.
Widziałem w ich twarzach desperację i rozpacz. A jednak słuchali uważnie.
— Ale nasza skóra, brzmienie naszych głosów… — wtrąciła ciemnooka.
— Możecie oszukać ludzi. To bardzo proste. Tylko trochę zręczności.
— Od czego jednak zacząć? — zapytał posępnie chłopak, jak gdyby nie był jeszcze przekonany do zmian, na które inni już się zdecydowali.
— Kogo mielibyśmy udawać?
— Wybierzcie sami! — powiedziałem. — Rozejrzyjcie się dookoła. Przebierzcie się nawet za Cyganów, jeśli chcecie — to nie powinno być zbyt trudne — albo lepiej za aktorów.
Wskazałem wzrokiem w kierunku świateł bulwaru.
— Aktorów? — powtórzyła czarnooka z podnieceniem.
— Tak, aktorów. Artystów ulicznych. Akrobatów. Zostańcie akrobatami. Z całą pewnością widzieliście ich na ulicach. Możecie pokryć twarze szminką, a wasze ekstrawaganckie gesty nie wywołają nawet większego wrażenia. Nie moglibyście sobie wybrać niczego bardziej odpowiedniego. Na bulwarze widzi się najprzeróżniejsze typy ludzkie ściągające tu z całego miasta. Dowiecie się wszystkiego, co trzeba wiedzieć.
Kobieta zaśmiała się i spojrzała na pozostałych. Wysoki mężczyzna był głęboko zamyślony, druga kobieta także zadumana, chłopak z kolei niepewny.
— Z waszymi możliwościami i siłą możecie z łatwością stać się żonglerami i akrobatami — dodałem. — Dla was to nic trudnego. Nigdy nie zostaniecie rozpoznani.
— Czy nie to samo zdarzyło się z tobą na scenie małego teatrzyku — wtrącił chłodno chłopak. — Napędziłeś im tam niezłego stracha.
— Nie to samo, ponieważ wtedy sam tak zdecydowałem — odrzekłem. — Drżenie bólu. Na tym polega moja tragedia. Potrafię jednak oszukać każdego, kiedy tylko tego chcę, i tak samo będzie z wami.
Sięgnąłem do kieszeni ubrania i wyciągnąłem garść złotych koron. Dałem je czarnookiej. Zabrała je w obie dłonie i wpatrywała się w nie tak, jakby paliły jej palce. Spojrzała na mnie i w jej oczach ujrzałem swój własny obraz, gdy na scenie teatru Renauda wykonywałem owe przerażające sztuczki, które doprowadziły widownię do panicznego strachu.
Ujrzałem jednak i jeszcze jedną myśl. Wiedziała, że teatr jest teraz pusty, że wysłałem trupę za morze.
Przez jedną chwilę zastanawiałem się nad tym głębiej, pozwalając, by ból wzmógł się i doskwierał. Ciekawe, czy inni wyczuli to? Ale jakie to właściwie miało znaczenie?
— Tak, proszę — usłyszałem głos czarnookiej. Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej swymi białymi, zimnymi palcami! — Pozwól nam skorzystać z twojego teatru! Proszę. — Odwróciła się i patrzyła teraz na tylne drzwi teatru Renauda. Wpuścić ich do środka. Pozwolić im tańczyć.
Niech wejdą. Niech tańczą na moim grobie.
Ale tam jeszcze są stare kostiumy, porzucone stare stroje trupy, która miała przecież wiele pieniędzy na kupno nowego wyposażenia. Stare dzbanki pełne białej farby. Woda wypełniająca nadal beczki. Tysiące skarbów pozostawionych i porzuconych w nagłym i pośpiesznym odejściu.
Byłem odrętwiały, niezdolny do rozważenia tego wszystkiego, niechętny nawet wobec nawrotu wspomnień do tych chwil, kiedy tyle rzeczy wydarzyło się w tamtym miejscu.
— No dobrze — orzekłem wreszcie, odwracając wzrok, jak gdyby nagle coś odwróciło moją uwagę. — Możecie się wprowadzić do teatru, jeśli taka jest wasza wola. Czujcie się, jak u siebie w domu.
Czarnooka przysunęła się bliżej i przycisnęła nagle usta do mojej dłoni.
— Nie zapomnimy ci tego — powiedziała. — Mam na imię Eleni, ten chłopiec to Laurent, ten dalej to Felix, a ta kobieta z nim to Eugenia. Jeśli Armand wystąpi przeciwko tobie, wystąpi jednocześnie i przeciw nam.
— Mam nadzieję, że będzie wam się nieźle wiodło — odrzekłem i na swój dziwny sposób rzeczywiście życzyłem im wszystkiego najlepszego. Ciekaw byłem, czy którykolwiek z nich, z całymi swoimi Odwiecznymi Sposobami i Mrocznymi Rytuałami, kiedykolwiek rzeczywiście chciał tego koszmaru, który wszyscy teraz dzieliliśmy. Zostali w to wszystko wciągnięci, tak jak w rzeczywistości i ja. Teraz wszyscy byliśmy Dziećmi Ciemności, na dobre i złe.
— Bądźcie jednak roztropni w tym, co robicie — ostrzegłem. — Nigdy tu nie sprowadzajcie swojej ofiary czy nie zabijajcie ich tutaj. Bądźcie sprytni i dbajcie o bezpieczeństwo tego schronienia.
Była już trzecia, nim przejechałem konno most prowadzący do Ile St. Louis. Straciłem już dość czasu. Musiałem jeszcze odszukać skrzypce.
Jak tylko zbliżyłem się nadbrzeżem do domu Nickiego, od razu dostrzegłem, że coś jest nie tak. Okna były puste. Wszystkie zasłony zostały zaciągnięte, a przecież miejsce było pełne światła, jak gdyby rozświetlały je od wewnątrz setki świec. Zadziwiające. Roget nie mógł przecież już zająć mieszkania. Nie minęło też dość czasu, aby założyć, że Nicki zdążyłby zjawić się tutaj.
Szybko dostałem się na dach budynku i spuściłem się po ścianie do okna od strony podwórka. Okazało się, że i tu draperie zostały również usunięte.
Świece płonęły we wszystkich kandelabrach, lichtarzach i kinkietach. Niektóre z nich były nawet wetknięte w rozlany wosk na fortepianie i na biurku. Pokój był w całkowitym nieładzie. Książki wyrzucono z półek. Niektóre z nich były porozrzucane. Wyrwane strony walały się po podłodze. Nawet duże arkusze nutowe zostały zrzucone z półki, jeden po drugim, i leżały teraz na dywanie. Wreszcie — wszystkie obrazy porozkładano na stołach wraz z innymi niewielkimi drobiazgami — monetami, pieniędzmi, kluczami. Być może te małe demony zdemolowały mieszkanie, kiedy pochwyciły Nickiego. Ale kto, u licha, pozapalał te wszystkie świece? To wszystko nie trzymało się kupy.