Nadstawiłem ucha. W mieszkaniu nie było nikogo. Przynajmniej na to wyglądało. Kiedy jednak wsłuchałem się dokładniej, do moich uszu dotarły nie tyle odgłosy czyjejś myśli, ile delikatne, bliżej nie sprecyzowane dźwięki. Na chwilę zmrużyłem oczy i koncentrowałem się. Zdałem sobie nagle sprawę, że to, co słyszę, jest szelestem przewracanych stron książki. Nagle usłyszałem odgłos spadnięcia czegoś na podłogę. Znów odgłos przewracanych kartek — sztywnych, starych pergaminowych stron książki. I znowu dźwięk upuszczenia czegoś na podłogę.
Tak bezgłośnie, jak tylko mogłem, uniosłem odsuwane w górę okno. Nadal słyszałem odgłosy. Zapach, jaki dochodził do mnie, nie był jednak zapachem człowieka. Nie czułem pulsu myśli. A jednak czułem jakiś zapach. Coś silniejszego niż stęchły tytoń i wosk ze świec. To był zapach, który zabierają z sobą wampiry, zapach ziemi cmentarnej.
Jeszcze więcej świec w korytarzu. Świece w sypialni. Tu taki sam bałagan, pootwierane książki rzucone na bezładne stosy, poplątana pościel, obrazy na kupie, sekretarzyki opróżnione, szuflady wyciągnięte.
Nigdzie skrzypiec. Zdążyłem to zauważyć.
Dziwne odgłosy dochodziły z sąsiedniego pokoju. Znów słyszałem odgłos szybko przerzucanych stron książki.
Kimkolwiek on był — oczywiście wiedziałem, kim musi być — nic go nie obchodziło, że znajduję się w mieszkaniu! Nawet nie zatrzymał się na chwilę, by zaczerpnąć głębiej powietrza.
Przemierzyłem hol i podszedłem do drzwi prowadzących do biblioteki. W jednej chwili ujrzałem go. Nie przerwał przeglądania książki.
To był Armand. Ale jednak trudno było powiedzieć, że byłem przygotowany na widok, który ujrzałem przed sobą. Wosk ze świecy skapywał z marmurowego popiersia Cezara prosto na kolorowo zaznaczone kraje na globusie. A książki, poza ostatnią ich półką w rogu, przy którym stał, leżały na podłodze, tworząc całe góry. Armand nadal miał na sobie swoje stare łachmany, a we włosach pełno ziemi. Zignorował moje wejście i nadal przerzucał strony książek z oczyma wpatrującymi się uważnie w zapisane słowa. Usta miał na wpół rozchylone, a jego wyraz twarzy przywodził na myśl owada koncentrującego się nad przeżuwaniem liścia.
Właściwie rzecz biorąc, wyglądał przerażająco.
Wysysał wszystko, co było w książkach!
Wreszcie wypuścił z rąk tę, którą przed chwilą przeglądał, i zdjął z półki następną; zaczął pożerać ją wzrokiem z taką samą intensywnością, przekartkowując strony i przesuwając palcami pod linijkami tekstu z nadludzką szybkością.
Uświadomiłem sobie, że w ten sposób przeglądał wszystko, co znajduje się w tym mieszkaniu, nawet prześcieradła i zasłony, obrazy, które zdjął z haka, zawartość szafy i szuflad. Z książek jednak przejmował wiedzę skoncentrowaną. Wszystko — od Wojny galijskiej Cezara do współczesnej powieści angielskiej — leżało już na podłodze przejrzane. Groza tej sceny nie polegała jednak na sposobie przeglądania. To raczej bałagan, który za sobą zostawił, całkowity brak szacunku do wszystkiego, czego użył, potęgowały niesamowitość sytuacji.
W dodatku to całkowite lekceważenie mojej osoby. Skończył przeglądać ostatnią książkę i podszedł do starych gazet ułożonych na dolnej półce.
Stwierdziłem, że wycofuję się z pokoju, patrząc jeszcze w odrętwieniu na jego niewielką brudną postać. Kasztanowe włosy Armanda, mimo zabrudzenia, połyskiwały w świetle, a oczy płonęły niczym dwa ognie. Wyglądał groteskowo pośród tych świec i mieniących się kolorów mieszkania — brudny wykolejeniec podziemnego świata. A jednak jego swoiste piękno robiło wrażenie. Nie potrzebował cieni katedry Notre Dame czy pochodni krypty dla dodania sobie powagi. Była w nim dzikość, nawet w tym jasnym świetle, której przedtem nie dostrzegłem.
Poczułem zniewalające zmieszanie i zakłopotanie. Był niebezpieczny i zarazem wzbudzający szacunek oraz fascynację. Mógłbym spoglądać na niego bez końca, ale instynkt podpowiadał mi: „Uciekaj. Zostaw mu to miejsce, jeśli chce tego”. Jakie to ma teraz znaczenie?
Skrzypce. Próbowałem desperacko pomyśleć o nich. Przestać obserwować ruch jego palców przesuwających się po literach i nie dające się odeprzeć skupienie w jego oczach.
Odwróciłem się od niego plecami i wszedłem do salonu. Ręce mi drżały. Z trudem mogłem znieść myśl o tym, że jest tu obecny. Szukałem wszędzie, ale nie odnalazłem tych przeklętych skrzypiec. Co Nicki mógł z nimi zrobić? Nic mi nie przychodziło do głowy.
Szelest papieru, marszczenie papieru. Cichy odgłos opadającego na podłogę czasopisma.
Wracać natychmiast do wieży.
Zacząłem szybko przemierzać bibliotekę, kierując się do wyjścia, gdy nagle i nieoczekiwanie jego bezgłośny krzyk osadził mnie w miejscu. Był jak ręka chwytająca mnie znienacka za gardło. Obróciłem się i ujrzałem, że wpatruje się we mnie.
Czy kochasz ich, twoje milczące dzieci? Czy i one ciebie kochają?
Poczułem, że krew przepłynęła mi do twarzy. Żar objął mnie w tym samym momencie, gdy spojrzałem na niego.
Wszystkie książki, które znajdowały się w pokoju, były teraz na podłodze. On był zjawą stojącą pośród ruin, zjawą przysłaną tu przez diabła, w którego wierzył. A przecież jego twarz była tak delikatna, tak młoda.
Mroczna Zamiana nigdy nie przynosi miłości, widzisz sam. Przynosi tylko ciszę.
Jego głos wydawał się cichszy w swojej bezgłośności, ale wyrazisty. Tajemnicze echo przestało odbijać jego myśli. Zwykliśmy mówić, że to była wola Szatana, że mistrz i jego uczeń nie szukają pocieszenia jeden z drugim. W końcu to Szatan był tym, komu należało służyć.
Każde jego słowo mocno zapadło we mnie. Każde słowo było odbierane przeze mnie z tajemniczym, upokarzającym mnie zaciekawieniem. Czułem, że łatwo może mnie zranić. Zrobiłem jednak wszystko, aby nie dać po sobie tego poznać. Ze złością odpowiedziałem:
— Czego chcesz ode mnie?
To było przerażające — wypowiedzieć w tej ciszy coś głośno. Teraz bardziej się go bałem niż podczas poprzednich potyczek i kłótni. Nienawidzę tych, którzy sprawiają, że odczuwam strach, tych, którzy znają rzeczy, które ja chciałbym dopiero poznać, którzy mają tę moc nade mną.
— To zupełnie tak jak brak znajomości czytania, prawda? — powiedział głośno. — A twój mistrz i twórca, banita i wyrzutek Magnus, co on sobie robił z tego, że pozostawił cię w zupełnej ignorancji? Nie przekazał ci nawet najprostszych rzeczy, prawda? — Jego twarz nawet nie drgnęła, gdy wypowiadał słowa. — Czy zawsze wyglądało to w ten sposób? Czy kiedykolwiek ktoś zadbał o to, aby nauczyć cię czegoś?
— Czytasz w moich myślach… — odrzekłem. Byłem przerażony. Ujrzałem klasztor, w którym przebywałem jako chłopiec. Długie, nie kończące się rzędy książek, których nie potrafiłem przeczytać. Ujrzałem Gabrielę pochyloną nad swoimi książkami, odwróconą do nas plecami. — Przestań — szepnąłem.
Chwila przeciągała się w nieskończoność. Zacząłem tracić pewność siebie. Armand odezwał się ponownie, znowu bezgłośnie.
Nigdy cię nie zadowolą ci, których sam stworzysz. W milczeniu rośnie tylko chłód, osamotnienie i uraza.
Chciałem się poruszyć, ale nie byłem w stanie wykonać ruchu. Spoglądałem tylko na niego, a on mówił dalej.
Pragniesz mnie, a ja ciebie; jedynie my na całym tym świecie warci jesteśmy siebie nawzajem. Czy nie zdajesz sobie z tego sprawy?
Bezdźwięczne słowa zdały się rozciągać w powietrzu, wzmacniać się, jak nuta ciągnięta na strunach skrzypiec, bez ustanku, na zawsze.