Выбрать главу

— To szaleństwo — szepnąłem. Pomyślałem o tym wszystkim, co mi powiedział, o wszystkich zarzutach, którymi mnie obrzucił, o przerażeniu (jakiego doświadczyli pozostali), o tym, że wrzucił swoich uczniów w płomienie.

— Czy to szaleństwo? — zapytał. — Wracaj zatem do swoich milczków. Nawet teraz mówią sobie nawzajem rzeczy, których nie mogą tobie powiedzieć.

— Kłamiesz… — powiedziałem.

— A czas jedynie wzmocni ich niezależność. Ucz się jednak samodzielnie”. Zobaczysz, że będzie nam razem dobrze ze sobą, jeśli kiedyś zechcesz przyjść do mnie i zostać ze mną. W końcu, dokąd mam sam pójść? Co mam zrobić? Znowu uczyniłeś mnie sierotą.

— Ależ nie — odrzekłem.

— Ależ tak — powiedział z naciskiem. — Zrobiłeś to. Ty to wszystko sprawiłeś. — W jego głosie nie wyczułem jednak złości. — Mogę poczekać na ciebie, poczekać, aż przyjdziesz usłyszeć odpowiedzi na pytania, na które tylko ja mogę udzielić odpowiedzi.

Gapiłem się na niego przez dłuższą chwilę. Nie wiem, jak długo. Zdawało mi się, że nie mogę się ruszyć. Nic też nie widziałem poza nim. Ogarniało mnie poczucie spokoju, takie same, jakie odczuwałem w Katedrze. Ten sam czar, który rzucił na mnie znowu, zaczął działać. Światło w pokoju było zbyt jasne. Poza nim nie widziałem nic. Zdało się, że Armand zbliżył się do mnie, a ja do niego, a przecież żaden z nas nie wykonał ruchu. Przyciągał mnie do siebie, przyciągał mnie w swoim kierunku.

Odwróciłem się, potknąłem i straciłem równowagę. Udało mi się jednak opuścić pokój. Biegłem wzdłuż ścian korytarza, a po chwili wspiąłem się na okno i dalej ścianą aż na dach.

Przejechałem przez most do Ile de la Cité, poganiając konia, jakby Armand ścigał mnie. Moje rozszalałe serce uspokoiło się dopiero wtedy, gdy wreszcie wyjechałem za bramy miasta.

Dzwony Piekieł walące z całej siły. Wieża spowita była jeszcze w ciemności, ale na horyzoncie widać już było pierwsze światło poranku. Mój mały klan już udał się na spoczynek w krypcie lochów. Nie otworzyłem grobów, aby spojrzeć na nich, chociaż rozpaczliwie pragnąłem to uczynić, tylko po to, aby zobaczyć Gabrielę i dotknąć jej dłoni. Samotnie wspiąłem się na blanki, aby raz jeszcze rzucić okiem na płonący cud zbliżającego się poranku, czegoś, czemu nigdy nie powinienem przyglądać się do końca. Dzwony Piekieł waliły, moja sekretna muzyka… Usłyszałem także i inne odgłosy. Poznałem je, jak tylko wszedłem na schody. Podziwiałem ich moc. Były jak pieśń wyginająca się łukiem ponad olbrzymią odległością, ciche i słodkie.

Kiedyś, lata temu, słyszałem śpiewającego młodego parobka, gdy wychodził gościńcem z wioski na północ. Nie zdawał sobie sprawy, że ktoś słyszy jego pieśń. Myślał, że jest sam na otwartym terenie, a jego głos miał w sobie moc i czystość, która dawała mu nadludzkie piękno. Słowa starej pieśni nie miały tu żadnego znaczenia.

Taki sam był głos, który teraz mnie wzywał. Samotny głos, unoszący się na mile, które nas odgradzały.

Ponownie poczułem strach. A jednak otworzyłem drzwi na samej górze klatki schodowej i wyszedłem na kamienny dach. Owinął mnie jedwabny podmuch porannej bryzy, ujrzałem rozmarzone migotanie ostatnich gwiazd na niebie. Niebo nie tworzyło już takiego baldachimu jak poprzednio, jako że nade mną unosiła się już w nieskończoność poranna mgiełka, a gwiazdy usuwały się w górę, stając się we mgle coraz mniejsze i mniejsze.

Daleki głos wyostrzył się, jak nuta śpiewana w wysokich górach, dotykając mojej piersi w miejscu, gdzie przyłożyłem otwartą dłoń. Ukłuli przebił mnie, jak promień światła przebija ciemność. Usłyszałem śpiew. Przyjdź do mnie. Wszystko zostanie ci wybaczone, jeśli tylko przyjdziesz do mnie. Jestem teraz bardziej samotny niż kiedykolwiek przedtem.

Razem z głosem dotarło do mnie poczucie bezgranicznej możliwości i oczekiwania, które przyniosło ze sobą obraz Armanda stojącego samotnie w otwartych drzwiach katedry Notre Dame. Czas i przestrzeń były iluzją. Armand stał teraz w bladym świetle przed głównym ołtarzem, smukły kształt w królewskich łachmanach, migający w chwili gdy znikł. W oczach Armanda była tylko cierpliwość. Nie było już krypty pod cmentarzem Les Innocents. Nie było już groteskowego ducha w poszarpanych łachmanach, jakiego widziałem w bibliotece Nickiego, rzucającego książki po ich przejrzeniu, jakby były pustymi muszlami.

Wydaje mi się, że ukląkłem i oparłem dłoń na wystających kamieniach. Ujrzałem księżyc, który jak zjawa rozpływał się w powietrzu. Słońce musiało już go dotknąć, ponieważ poczułem ból i musiałem zamknąć oczy. Poczułem podniecenie, ekstazę. Wydawało mi się, że moja dusza może poznać chwałę Mrocznej Zamiany bez konieczności przepływu krwi, w intymności i poufałości głosu przenikającego przeze mnie i poszukującego we mnie najdelikatniejszych, najsekretniejszych części mojej duszy.

Czego chcesz ode mnie — chciałem znowu zapytać. Jak możesz mówić o przebaczeniu, kiedy jeszcze chwilę wcześniej dzieliła nas niechęć. Twój klan jest zniszczony. Tyle okropności, których nawet nie chcę próbować sobie wyobrazić… Jeszcze raz chciałem o tym wszystkim powiedzieć.

Podobnie jak wcześniej, nie potrafiłem jednak znaleźć właściwych słów. Tym razem w dodatku wiedziałem także, że jeśli ośmielę się spróbować, rozkosz, jaką odczuwałem, roztopi się i opuści mnie, a ból i udręka staną się jeszcze gorsze niż pragnienie krwi. A przecież, choć pozostawałem w bezruchu, w tajemniczości tego uczucia, poznałem najdziwniejsze obrazy i myśli, które wcale nie pochodziły ode mnie.

Ujrzałem siebie schodzącego na powrót do lochów i unoszącego nieruchome ciała tych związanych ze sobą nierozerwalnie potworów, których tak kochałem. Ujrzałem siebie wynoszącego ich na dach wieży i pozostawiającego ich tam w ich bezradności na pastwę wstającego zza horyzontu słońca. Dzwony Piekieł na próżno biły dla nich na alarm. Słońce dosięgło ich, zamieniając oba kształty w popiół z ludzkimi włosami.

Mój umysł wzdrygał się przed taką wizją, wzbraniał się przed tym najbardziej łamiącym serce rozczarowaniem.

— Uspokój się dziecko, spokojnie… — szepnąłem do siebie. Ach, ból tego rozczarowania…

— Jakże jesteś niemądry, aby myśleć, że ja mogę rozwiązać takie rzeczy.

Głos zanikł, wycofał się. Każdą cząsteczką swego ciała poczułem wyraźniej swoją samotność. Czułem się, jakby odarto mnie z odzieży, obnażono na zawsze. Czułem, że zawsze już będę taki nagi i nieszczęśliwy, jak w tej chwili.

Daleko spazm mocy, jak duch, który odzywał się tym głosem, zwijał się w sobie, niczym monstrualny, olbrzymi język.

— Zdrada! — powiedziałem głośniej. — Ale, och, jaki w tym smutek, jaki błąd w obliczeniach. Jak możesz mówić, że pragniesz mnie naprawdę!

Minęło. Całkowicie minęło. Rozpaczliwie chciałem, by powróciło, nawet jeśli miałoby się to skończyć walką. Chciałem, by to poczucie możliwości, ten cudowny błysk znowu mnie dosięgły.

Zobaczyłem jego twarz w katedrze, chłopięcą i niemalże słodką, jak twarz jednego ze świętych mistrza Leonarda da Vinci. Opanowało mnie wstrętne i nieznośne poczucie fatalności, nieuchronności.

6

Jak tylko Gabriela wstała, odciągnąłem ją od Nickiego i zaprowadziłem w spokojne miejsce w lesie. Tam opowiedziałem jej o wszystkim, co zdarzyło się poprzedniej nocy. Powiedziałem jej, co Armand zasugerował. Zakłopotany, mówiłem o milczeniu, jakie panowało między nami, nią i mną, i o tym, że wiedziałem już teraz, iż to się najprawdopodobniej nie zmieni.