To zranione dziecko było przedłużeniem wieków całych zła i wieków wiedzy tajemnej. Nie splamił się przynoszącym hańbę błaganiem o litość. Było w nim odwieczne zło; ono zamieszkało w jego duszy i ono nim kierowało. W jego oczach dostrzegałem to, widziałem mroczne wieki przeszłości, o których sam mogłem tylko marzyć. Puściłem go, wyprostowałem się i schowałem szpadę do pochwy. Odszedłem na bok parę kroków i opadłem ciężko na kamienną mokrą ławkę stojącą w pobliżu.
W oddali, za zamkniętymi okiennicami pałacu, nadal trwały pracochłonne zabiegi i umizgi tańczących figur.
Między nami jednak była tylko noc. Patrzyłem na niego obojętnie, gdy tak leżał bez ruchu na ziemi. Był twarzą zwrócony do mnie, ale nie było to umyślne. Włosy przedstawiały mieszaninę poplątanych kosmyków i zakrzepłej krwi. Przymknął oczy, ramiona miał szeroko rozłożone. Wydawał się porzuconym dzieckiem czasu i nadprzyrodzonego przypadku, kimś równie żałosnym jak ja sam. Cóż uczynił, by stać się tym, kim był? Czy ktoś równie młody kiedyś dawno mógł przewidzieć znaczenie podjętych decyzji, by nic już nie wspomnieć o ślubach stania się tym, kim był?
Podniosłem się i wolno podszedłem do niego, spojrzałem na krew wsiąkającą w koronkową koszulę i zakrzepłe plamy krwi na jego twarzy. Wydawało mi się, że westchnął, że usłyszałem, jak wypycha z siebie powietrze. Nie otworzył oczu i dla ludzi śmiertelnych jego twarz pozostałaby pewnie nadal bez wyrazu, ale ja poczułem wyraźnie żal i smutek, które go wypełniały. Poczułem ich natężenie i wolałem, by tak nie było. Przez jedną krótką chwilę zrozumiałem przepaść, jaka nas dzieliła, i przepaść, jaka dzieliła jego próbę pokonania mnie od mojej raczej zwykłej i prostej obrony.
Rozpaczliwie próbowałem przezwyciężyć coś, czego sam dobrze nie pojmował. Odruchowo raczej i prawie bez wysiłku roztrzaskałem jego marzenia o pokonaniu mnie.
Cały ból, który towarzyszył myśli o Nicolasie, wrócił ponownie. Moja złość była niczym w porównaniu z jego nieszczęściem i rozpaczą.
Być może właśnie dlatego pochyliłem się i pomogłem Armandowi wstać. Być może też dlatego to zrobiłem, bo był tak przepięknie piękny i taki zagubiony, a w końcu byliśmy tego samego gatunku. To chyba zupełnie naturalne, przyznacie, że ktoś, kto był kimś takim samym jak on, powinien zabrać go z miejsca, gdzie wcześniej czy później zbliżyliby się do niego śmiertelni i przegonili go stąd.
Nie opierał mi się zupełnie. Po chwili stał już na własnych nogach. Potem szedł sennym krokiem obok mnie, opierając się na moim ramieniu, ale samodzielnie, choć musiałem bardzo pilnować, by nie upadł. Odeszliśmy od Palais Royal i poszliśmy w kierunku rue St. Honorè.
Nie zwracałem większej uwagi na przechodzących obok nas ludzi do chwili, kiedy ujrzałem znajomą postać, stojącą gdzieś pod drzewami, od której nie czułem żadnego ludzkiego zapachu śmiertelności. Była to Gabriela. Zaczęła podchodzić do mnie z lekkim wahaniem i bez słowa. Wyraz jej twarzy zmienił się wyraźnie, gdy dostrzegła zachlapaną krwią koszulę i rany na jego białej skórze. Wyciągnęła dłonie jakby w geście pomocy, jakby chciała pomóc dźwignąć go, choć, jak się wydawało, sama nie bardzo wiedziała, jak to zrobić.
Gdzieś w oddali, w mrocznych ogrodach, poczułem obecność pozostałych. Właściwie usłyszałem ich wcześniej nim dostrzegłem. Nicki był razem z nimi. Przybyli, tak jak Gabriela, przyciągnięci tu, mimo dzielących nas wielu mil, tumultem, zamieszaniem i owymi bliżej nie sprecyzowanymi wiadomościami, nie wiedzieć, w jaki sposób przesłanymi. Teraz stali wyczekująco i przyglądali się nam.
2
Zabrałem go ze sobą do stajni. Tam wsadziłem go na kobyłę. Wyglądało jednak na to, że w każdej chwili może się z niej zsunąć i spaść na ziemię. Umocowałem go mocniej w siodle i cała nasza trójka ruszyła w drogę.
Przez cały czas, gdy jechaliśmy przez pola za miastem, zastanawiałem się, co zrobić. Zastanawiałem się, co może oznaczać przywiezienie go prosto do mojego domu. Gabriela ani słowem nie wyraziła swojego sprzeciwu. Od czasu do czasu rzucała tylko spojrzenie w jego stronę. On tymczasem nie wydawał z siebie najmniejszego odgłosu, lekki jak dziecko, choć z dzieckiem nic nie mający wspólnego.
Z całą pewnością sam dobrze wiedział, gdzie znajduje się moja wieża. Czy kraty stanowiły zabezpieczenie przed jego wejściem do środka? Teraz zamierzam wziąć go ze sobą do wieży. Dlaczego Gabriela nic do mnie nie powiedziała? Było to przecież spotkanie, na które czekaliśmy, pragnęliśmy, by się odbyło. Z pewnością wiedziała, co zrobił.
Kiedy wreszcie zsiedliśmy z koni, ruszył pierwszy, ale poczekał na mnie przed bramą. Wyciągnąłem żelazny klucz i przyglądałem mu się uważnie, zastanawiając się, jakie obietnice należy wymóc na takim potworze, zanim wpuści się go do domu. Czy odwieczne prawa gościnności znaczyły coś dla stworzeń nocy?
Oczy miał rozszerzone, brązowe, znać było w nich klęskę. Wydawały się prawie senne.
Przez dłuższą, bezgłośną chwilę patrzył na mnie, a potem wyciągnął lewą rękę ku żelaznym prętom krat, zaciskając palce wokół jednego z nich. Patrzyłem bezradnie, gdy brama z trzaskiem zaczęła wyłamywać się z kamiennego obramowania. Powstrzymał się jednak i zadowolił niewielkim zaledwie wygięciem żelaznego pręta. Swego i tak dokonał. Zrozumiałem dobrze, że mógł bez trudu dostać się do wieży, kiedy tylko przyszłaby mu na to ochota.
Przyjrzałem się żelaznemu prętowi, który wygiął. Przecież pokonałem go, pobiłem. Czy potrafiłbym teraz zrobić z tym żelastwem to samo? Nie wiedziałem. Niezdolny do oszacowania własnej siły i mocy — jak mógłbym się spodziewać, że ocenię właściwie jego siłę?
— Chodź — usłyszałem nieco zniecierpliwiony głos Gabrieli. To ona teraz poprowadziła schodami w dół, do krypt w piwnicach.
Było tu jak zwykle zimno. Świeże, wiosenne powietrze wcale tu nie docierało. Gabriela rozpaliła ogień w starym palenisku, gdy tymczasem ja zapaliłem świece. On przysiadł na kamiennej ławie i przyglądał się nam. Widziałem, że pod wpływem ciepła jego ciało zdawało się powiększać, a rytm oddechu także się zmienił. Gdy rozglądał się po sali, odnosiło się wrażenie, że wchłaniał w siebie całe światło. Wzrok miał teraz jasny. Niemożliwością pozostaje przecenienie efektu działania ciepła i światła na wampiry.
Przysiadłem na sąsiedniej ławie i podobnie jak on zacząłem beznamiętnie rozglądać się po sali. Cały ten czas Gabriela pozostawała na nogach. Teraz zbliżyła się do Armanda, wyciągnęła chusteczkę i przyłożyła ją do jego twarzy. Patrzył na nią tak samo jak na ogień i świece czy cienie skaczące po łukowym sklepieniu. Wywołało to w nim takie samo zainteresowanie, jakie objawiał wobec wszystkich pozostałych rzeczy.
Dreszcz przeszedł przez moje plecy, gdy zdałem sobie sprawę, że rany na jego twarzy prawie zupełnie zniknęły! Kości zrosły się na nowo i poprzedni kształt twarzy całkowicie został już odtworzony. Wyglądał tylko nieco mizernie z powodu utraty krwi. Serce rozszerzyło mi się nieznacznie, całkiem wbrew mojej woli, podobnie jak na flankach, gdy usłyszałem jego głos. Myślałem o bólu zaledwie pół godziny temu w Palais Royal, kiedy byłem omdlały z głębokimi ranami na szyi od jego kłów.
Nienawidziłem go.
Nie mogłem jednak powstrzymać się od patrzenia na niego. Gabriela tymczasem zaczesała mu włosy. Ujęła jego dłonie i wytarła z nich krew. Wydawał się zupełnie bezradny podczas tych wszystkich czynności. Na jej twarzy natomiast malował się wyraz nie tyle opiekuńczego anioła, lecz bardziej zaciekawienia, potrzeby zbliżenia się do niego, dotknięcia go, badawczego zlustrowania. W drżącym olśnieniu spoglądali wzajemnie na siebie. Pochylił się trochę do przodu. Oczy pociemniały mu i były teraz pełne wyrazu, gdy ponownie odwrócił wzrok ku palenisku. Gdyby nie zakrzepła krew na koronkowej koszuli, mógłby wyglądać zupełnie jak człowiek. Mógłby…