— Nie, Mistrzu, nie zostawiaj mnie, pozwól mi zostać z tobą, nie odchodź…
Znów dzień i pieniądze w kieszeni, prawdziwe złoto, i przepych Wenecji z jej ciemnozielonymi kanałami otoczonymi ścianami pałaców, i inni uczniowie, z którymi spacerował ramię w ramię, i świeże powietrze, i niebieskie niebo nad Piazza San Marco, jak coś, o czym tylko mógł marzyć w dzieciństwie, i znów pałac, i Mistrz nadchodzący korytarzem, Mistrz pochylony z pędzlem nad mniejszym panelem, pracujący szybciej, coraz szybciej, gdy uczniowie przypatrywali się temu na wpół przerażeni, na wpół zafascynowani. Mistrz spoglądający w górę, dostrzegający go, odkładający na bok pędzel i wyprowadzający go ze studia, gdy inni zabierali się do dalszej pracy aż do godzin północnych. Jego twarz w dłoniach Mistrza, znów sam w sypialni i ten sekret: „nigdy nie mów o tym nikomu”, pocałunek.
Dwa lata? Trzy lata? Brak słów, by odtworzyć ten czas, by go choć objąć, czas chwały floty, która wypływała z portu na wojnę, czas hymnów, które wznoszono przed tymi bizantyjskimi ołtarzami, czas odgrywania w kościołach misterium Męki Pańskiej, czas błyszczących mozaikami ścian San Marco i San Zanipolo czy Palazzo Ducale i czas malarzy, którzy spacerowali po tych ulicach: Giambono, Uccello, obaj Vivarini i Bellini, i czas nie kończących się dni ucztowania i procesji, i zawsze, późno w noc, w olbrzymich, oświetlonych pochodniami komnatach palazzo on sam i Mistrz, gdy inni spali bezpiecznie zamknięci. Pędzel Mistrza migający szybko po panelu, jak gdyby odsłaniający zasłonę z obrazu, a nie tworzący go — słońce i niebo, i morze rozlewające się szeroko spod baldachimu skrzydeł anioła.
I te straszne, nieuniknione chwile, kiedy Mistrz unosił się nagle znad obrazu z krzykiem, ciskając dzbanki z farbą we wszystkich kierunkach, przyciskając zaciśnięte pięści do oczu, jak gdyby chciał je wyrwać z oczodołów.
— Dlaczego nie mogę widzieć? Dlaczego nie mogę widzieć lepiej niż śmiertelni?
Bliskość Mistrza. Ufność. Oczekiwanie na zachwyt pocałunku. Mroczny sekret, niewysłowiony sekret. Mistrz przekraczający próg drzwi na chwilę przed brzaskiem.
— Pozwól mi iść ze sobą, Mistrzu.
— Wkrótce, mój kochany, mój mały — kiedy będziesz dość silny i wysoki, i kiedy nie będzie w tobie żadnej skazy. Idź teraz i zażyj wszystkich przyjemności, które czekają na ciebie, zakosztuj miłości kobiety i miłości mężczyzny podczas nocy, które nastąpią. Zapomnij o goryczy, którą poznałeś w burdelu, dopóki jest jeszcze na to czas.
Bywało, że zapadła noc, lecz Mistrza nie było. Zjawiał się dopiero tuż przed brzaskiem, rumiany i ciepły. Pochylał się nad nim, aby go objąć. Pamiętał o tym przez długie godziny dnia, aż do ponownego pocałunku śmierci o zmierzchu.
Nauczył się czytać i pisać. Zanosił obrazy do odbiorców w kościołach i kaplicach wielkich pałaców, odbierał zapłatę i targował się przy zakupie pigmentów i olejów. Ofukiwał służących, gdy nie posłali na czas łóżek bądź spóźniali się z przygotowaniem posiłków. Kochany przez terminatorów, posyłał ich do nowej służby, gdy ukończyli już czas nauki, ze łzami w oczach czytał Mistrzowi poezje, gdy ten malował. Nauczył się grać na lutni i śpiewać pieśni.
Podczas tych smutnych chwil, kiedy Mistrz wyjeżdżał z Wenecji na wiele nocy, to właśnie on zarządzał pałacem pod jego nieobecność i ukrywał swój niepokój przed innymi, choć wiedział, że minie bez śladu, gdy tylko Mistrz wróci.
Wreszcie, którejś nocy, już nad ranem, kiedy nawet Wenecja pogrążona była we śnie:
— Nadeszła ta chwila, mój piękny, abyś przyszedł do mnie i stał się taki jak ja. Czy pragniesz tego?
— Tak.
— Na zawsze już karmić się będziesz potajemnie krwią złoczyńców, tak jak ja to czynię, i pozostawać w tym sekrecie aż do końca świata.
— Ślubuję, oddaję się tobie, chcę… być z tobą, Mistrzu, zawsze. Ty jesteś stwórcą tego wszystkiego, co jest we mnie. Nigdy we mnie nie było większego pragnienia.
Pędzel Mistrza wyciągnięty w kierunku obrazu, który sięgnął sklepienia wysoko ponad kondygnację rusztowania.
— To jest jedyne słońce, które odtąd będziesz mógł oglądać. Za to tysiące nocy będą należały do ciebie, byś mógł dostrzec w nich światło na sposób, którego żaden śmiertelny nigdy nie doświadczył, byś mógł je dosięgać z odległości, jako nie kończącą się iluminację, przy której zrozumiesz wszystko.
Ile miesięcy minęło od tamtej chwili, kiedy oddał się mocy Mrocznego Daru?
To nocne życie włóczęgi w uliczkach i wzdłuż kanałów — w jedności z niebezpieczeństwem, które przynosi ciemność, już więcej się jej nie obawiając — i zachwyt, stary jak świat, z powodu zabijania, lecz nigdy, nigdy nie niewinnych dusz. Nie, zawsze złoczyńca, gdy przejrzał na wylot jego duszę i ten ktoś okazał się mordercą własnego brata, dopiero wtedy spijał jego krew, a czynność tę przemieniał w ekstazę. Mistrz pokazał mu, jak to się robi; ucztował razem z nim.
I malowanie, które było teraz nowym przeżyciem. Samotne godziny poddawania się cudowi nowych możliwości. Pędzel czasami przemykał po lakierowanej powierzchni, jakby sam posiadał duszę, dwa z nich szaleńczo malujące tryptyk, śmiertelni uczniowie powaleni snem między dzbankami z farbą i butelkami po winie, i tylko jedna tajemnica zakłócająca spokój, tajemnica, że Mistrz, tak jak w przeszłości, musi od czasu do czasu opuścić Wenecję. Jego podróż dłużyła się wszystkim, których pozostawił w domu.
Coraz straszniejsze były te rozstania. Samotne polowania bez Mistrza, samotne noce w odległej piwnicy po polowaniu, oczekiwanie. Nie tylko po to, by usłyszeć wybuchy śmiechu Mistrza czy bicie jego serca.
— Dokąd wyjeżdżasz? Dlaczego nie mogę wyjechać z tobą? — błagał Armand.
Czyż nie dzielili wspólnie sekretu? Dlaczego ta tajemnica nie była jeszcze wyjaśniona?
— Nie, mój śliczny. Nie jesteś jeszcze gotów na przyjęcie tego ciężaru. Na razie tak musi być jak było od ponad tysiąca lat, tylko ja sam. Któregoś dnia pomożesz mi przy tym, co muszę robić, ale dopiero wtedy, gdy będziesz gotów do przyjęcia wiedzy, kiedy udowodnisz, że naprawdę pragniesz jej, i kiedy będziesz dostatecznie silny, by nikomu nie dać jej sobie odebrać wbrew twojej woli. Zrozum, że do tego czasu nie mam żadnego wyboru. Wyjeżdżam po to, aby opiekować się tymi, którzy muszą być ukrywani.
Ci, którzy Muszą Być Ukrywani?
Od tej pory Armanda nie opuszczała myśl o tym, co usłyszał; przerażało go to. Co gorsze — to oddalało go od Mistrza, a dowiedział się jedynie tego, że nie ma powodu do obaw, gdyż Mistrz zawsze wracał.
— Ci, Których Należy Ukrywać, są w bezpiecznym miejscu, w spokoju — mawiał Mistrz, zdejmując z ramion czerwony aksamitny płaszcz. — Nie dowiemy się więcej ponad to.
I znów uczty, podchodzenie i wystawianie złoczyńcy — ofiary gdzieś w uliczkach miasta. On i Mistrz.
Jak długo może to potrwać — przez jedno ludzkie życie? Przez sto lat?
Nie minęło pół roku tej mrocznej radości i błogości, gdy pewnego wieczoru o zmierzchu Mistrz stanął nad jego trumną w głębokiej piwniczce tuż nad wodą kanału i powiedział:
— Wstawaj, Armandzie. Musimy stąd wyruszyć. Oni nadeszli!
— Jacy oni, Mistrzu? Czy Ci, Którzy Muszą…?
— Nie, mój drogi. To inni. Chodź, musimy się pospieszyć!
— Ale co nam grozi z ich strony? Dlaczego musimy uciekać?
Białe twarze w oknach, walenie do drzwi. Trzask łamanego szkła. Mistrz skręcający w pośpiechu to w jedną, to w drugą stronę, spoglądający na malowidła. Zapach dymu. Zapach palonej smoły. Nadchodzili od strony piwnicy, nadchodzili też z góry.