— To zaledwie jeszcze jedna nie wyjaśniona tajemnica — odrzekłem. — Na świecie są setki tajemnic. Ja myślę o Mariuszu! Sam! Jestem niewolnikiem własnych obsesji i fascynacji. Obsesyjnie zainteresowała mnie ta postać. Wyróżniam ją jako jedyną promieniującą postać z całego twojego opowiadania.
— To nie ma znaczenia. Jeśli sprawia ci to przyjemność, weź sobie to wspomnienie. Nie stracę tego, co daję.
Kiedy ktokolwiek wyjawia swój ból, tak silny i utrzymujący się nadal, nie może nie odczuwać szacunku wobec całej tej tragedii. Musisz spróbować pojąć ją. Taka bezradność, taka rozpacz pozostaje dla mnie poza możliwością pojęcia jej. Dlatego właśnie myślę o Mariuszu. Mariusza rozumiem, ciebie nie rozumiem.
— Dlaczego?
Cisza.
Czy on nie zasługuje na prawdę?
— Zawsze byłem buntownikiem — odrzekłem. — Ty zaś byłeś niewolnikiem wszystkich, którzy kiedykolwiek rościli sobie jakieś pretensje do ciebie.
— Ja przecież byłem przywódcą mojego klanu.
— Nie. Byłeś tylko niewolnikiem Mariusza, a potem Dzieci Ciemności. Ulegałeś mocy i czarowi pierwszego, a potem tych drugich. Cierpienie, które teraz odczuwasz, spowodowane jest po prostu brakiem tego uroku i czaru, pod którymi zawsze się znajdowałeś. To ty sprawiłeś, iż zrozumiałem i pojąłem to, jak gdybym był kimś innym niż jestem w rzeczywistości.
— Nie ma znaczenia — odrzekł ze wzrokiem nadal utkwionym w ogniu. — Myślisz za bardzo w kategoriach decyzji i działania. Ta opowieść nie jest żadnym wytłumaczeniem. A ja nie jestem stworzeniem, które oczekuje na pełne szacunku uznanie. Jestem więc stworzeniem tak bardzo odmiennym od ciebie, że nie potrafisz mnie zrozumieć? Dlaczego nie mogę pójść z tobą? Zrobię wszystko, cokolwiek sobie zażyczysz, jeśli zabierzesz mnie ze sobą. Będę pod twoim czarem i urokiem.
Pomyślałem o Mariuszu z pędzlem i słoiczkami wypełnionymi kolorową temperą.
— Jak mogłeś uwierzyć w cokolwiek z tego, co ci mówili, po tym, jak spalili te obrazy? — zapytałem wzburzony. — Jak mogłeś się tak łatwo oddać im w niewolę?
Poruszenie, wzrastający gniew.
Uwaga malująca się na twarzy Gabrieli. Uwaga, ale nie strach.
— A ty, kiedy stałeś na deskach sceny i widziałeś publiczność krzyczącą, aby usunięto cię z teatru — jak to mi opisali moi bracia, wampir wywołujący przerażenie wśród tłumu rozpierzchającego się w panice na bulwar du Temple — w co ty wierzyłeś? Że nie należałeś do świata ludzi śmiertelnych — oto w co wierzyłeś. Wiedziałeś, że tak nie jest. A nie było w pobliżu bandy zakapturzonych fanatyków, którzy mogliby ci o tym powiedzieć. Wiedziałeś. Tak samo Mariusz nie należał do ich świata. Tak samo i ja.
— Aha, ale to co innego.
— Nie, wcale nie. Dlatego właśnie zjeżasz się na myśl o Teatrze Wampirów, który właśnie teraz, w tym momencie, wystawia swoje małe sztuki, aby ściągnąć trochę złota z tłumów przemierzających bulwary. Nie chciałbyś tak oszukiwać, jak oszukiwał Mariusz. To samo oddziela cię jeszcze bardziej od świata ludzi. Ty chcesz udawać, że jesteś śmiertelny, ale sama myśl o tym oszustwie doprowadza cię do gniewu i chęci zabijania.
— W tamtej chwili na scenie — powiedziałem — ja się po prostu ujawniłem. Zrobiłem coś zupełnie przeciwnego do oszustwa. Ja chciałem w jakiś sposób zamanifestować swoją własną potworność, aby w ten sposób włączyć się ponownie w świat zamieszkany przez istoty ludzkie. Lepiej żeby uciekali przede mną, niż mieliby mnie wcale nie widzieć. Lepiej, żeby wiedzieli, iż jestem czymś potwornym, niż bym prześlizgiwał się przez świat nie rozpoznany przez tych, których krew utrzymuje mnie przy życiu.
— Ale tak wcale nie jest lepiej.
— Nie. To, co robił Mariusz, było lepsze. On nie oszukiwał.
— Oczywiście, że oszukiwał. Oszukał wszystkich!
— Nie. Odnalazł po prostu sposób naśladowania życia śmiertelnego, sposób bycia ze śmiertelnymi. Zabijał tylko złoczyńców, a malował tak, jak to czynią śmiertelni. Anioły, błękitne nieba i chmury — to ujrzałem przed oczyma, gdy opowiadałeś mi tę historię. Tworzył rzeczy dobre. I powiem ci, że widzę w nim mądrość i brak próżności. On nie potrzebował się ujawnić. Żył tysiąc lat i bardziej wierzył w perspektywę nieba, które malował, niż w samego siebie.
Zakłopotanie.
To nie ma teraz znaczenia. Diabły, które malują anioły…
— To są tylko metafory — odrzekłem. — I w dodatku właśnie liczą się! Jeśli masz się przekształcać, jeśli masz odnaleźć na nowo Diabelski Gościniec, to właśnie ma znaczenie! Są sposoby dla nas, aby istnieć dalej. Jeśli tylko potrafiłbym imitować życie, po prostu odnaleźć drogę…
— Mówisz o rzeczach, które nic dla mnie nie znaczą. Jesteśmy przecież opuszczeni i porzuceni przez Boga.
Gabriela spojrzała na niego.
— Czy ty wierzysz w Boga? — zapytała.
— Tak, zawsze w Boga — odpowiedział. — To Szatan, nasz mistrz i pan, jest fikcją, jest złudzeniem, które oszukało mnie.
— Och, a zatem naprawdę jesteś potępiony — powiedziałem. — I wiesz doskonale, że twój odwrót w braterstwie Dzieci Ciemności był ucieczką przed grzechem, który nie był wcale grzechem.
Złość i gniew.
— Twoje serce pęka z powodu czegoś, czego nigdy nie będziesz miał — odparował moje zarzuty, nagle podnosząc głos. — To ty przeciągnąłeś do siebie ponad granicą Gabrielę i Nicolasa, ale teraz nie mógłbyś już tego cofnąć, przywrócić tego, co minione.
— Jak to się dzieje, że nie potrafisz nawet wyciągnąć wniosków z własnej historii? — zapytałem. — Czy dlatego, że nigdy nie wybaczyłeś Mariuszowi tego, iż nie uprzedził cię o nich i pozwolił, byś wpadł w ich ręce? Nigdy już nie skorzystasz z niczego, co pochodzi od niego. Ja nie jestem Mariuszem, ale powiem ci, bowiem postawiłem swoją stopę na Piekielnym Gościńcu, że słyszałem o tylko jednym starszym wampirze, który mógłby mnie czegoś nauczyć, a jest nim właśnie Mariusz, twój wenecki mistrz. To on teraz do mnie przemawia. Mówi coś do mnie o sposobie stania się nieśmiertelnym.
— Drwiny.
— Nie, to nie są drwiny. To ty jesteś tym, którego serce pęka, bo nigdy już nie będziesz mógł wspólnie w coś uwierzyć, ulec nowemu czarowi i zauroczeniu.
Brak odpowiedzi.
— My nie możemy być dla ciebie Mariuszem — dodałem — ani tym mrocznym panem Santino. Nie jesteśmy artystami o wielkich wizjach, które zaprowadzą nas ku przyszłości. Nie jesteśmy też przywódcami złowieszczych wspólnot i klanów, gotowych skazać legiony całe na wieczne potępienie. Właśnie takiej dominacji nad sobą, takiego prześwietnego zarządu potrzebujesz.
Wstałem i podszedłem bliżej kominka, spoglądając na siedzącego Armanda. Dostrzegłem nagle, kątem oka, delikatne pochylenie głowy Gabrieli oznaczające przyzwolenie. Zamknęła na chwilę oczy, jak gdyby pozwalając sobie na westchnienie ulgi.
On pozostawał nieruchomy jak kamień.
— Musisz cierpieć, przechodząc przez taką pustkę — podjąłem na nowo. — Powinieneś znów odnaleźć to, co da ci chęć do dalszego życia. Jeśli pójdziesz z nami, zawiedziemy cię, a ty zniszczysz nas.
— Jak cierpieć, przechodząc przez to? — Podniósł wzrok i patrzył na mnie, a jego brwi zmarszczyły się. — Jak mam zacząć? Ty poczynasz sobie, jakbyś był prawą ręką samego Boga! Ale dla mnie świat, ten prawdziwy świat, w którym żył Mariusz, jest poza zasięgiem. Nigdy nie żyłem w nim. Przywarłem do szklanego okna, za którym się znajduje, ale w jaki sposób mam dostać się do środka?