Выбрать главу

— Nie — odpowiedziałem. — Mariusz istniał i nadal jeszcze gdzieś żyje. I są inni, tacy jak on. Istnieją Dzieci Tysiącleci, potrafiące lepiej wykorzystać swą moc i zdolności, które zostały im dane, niż Dzieci Ciemności.

— Lestat, naprawdę liczy się to, żerny potrafimy je lepiej wykorzystać — odparła. — Od Armanda nauczyłam się, że nieśmiertelnym śmierć przedstawia się jako coś niezwykle pociągającego, jako coś, czemu nie mogą się oprzeć. W duszach nie udaje im się zwyciężyć ani śmierci, ani tkwiącego w nich człowieczeństwa. Zachowam sobie w pamięci tę lekcję; pamięć o tym nosić będę niczym broń, gdy wyruszę w świat. I na szczęście nie mam na myśli, tak jak oni, świata zmiany, niebezpiecznego i pełnego zasadzek. Mam na myśli świat, który od wieków był zawsze taki sam.

Odrzuciła gwałtownym ruchem głowy włosy do tyłu i spojrzała ponownie w ogień.

— Marzę o pokrytych śniegiem szczytach gór — powiedziała cicho. — O dzikich krainach, o dżungli nie tkniętej stopą człowieka, o wielkich lasach Ameryki, gdzie, jak mówią, nie dotarł jeszcze człowiek. — Jej twarz rozpromieniła się nieco, gdy spojrzała na mnie. — Pomyśl o tym — dodała. — Nie ma takiego miejsca na ziemi, gdzie nie moglibyśmy się udać. A jeśli Dzieci Tysiącleci istnieją naprawdę, może właśnie tam możemy je spotkać — z dala od świata ludzi.

— Ale jak mogliby żyć, gdyby tak rzeczywiście było? — zapytałem. Wyobraziłem sobie swój własny świat, lecz on pełny był ludzkich istot i rzeczy, które ludzie tworzą i wykonują. — To przecież krew ludzka jest naszym pożywieniem — dodałem.

— Są serca, które biją w tych lasach — powiedziała rozmarzona. — Jest tam krew, która płynie w żyłach dla tych, którzy jej potrzebują… Mogę robić teraz rzeczy, które kiedyś ty robiłeś. Sama mogłabym teraz walczyć z wilkami… — Jej głos zawisł w powietrzu, jakby nagle zamyśliła się. — Najważniejsze jest to, Lestat — powiedziała po dłuższym milczeniu — że możemy pójść wszędzie tam, dokąd tylko zechcemy. Jesteśmy wolni.

— Już przedtem byłem wolny — odrzekłem. — Nigdy nie dbałem o to, co Armand miał do powiedzenia. Ale Mariusz… — wiem, że Mariusz żyje. Czuję to. Czułem to, gdy Armand opowiadał swoją historię. Mariusz wie o wielu rzeczach i nie mam na myśli tylko nas czy też Tych Których Trzeba Ukrywać, czy też czegokolwiek z odwiecznych tajemnic — on zna rzeczy o samym życiu, wie, jak postępować z czasem.

— A więc niech zostanie twoim świętym patronem, jeśli tego potrzebujesz — odrzekła.

Zezłościło mnie to i nie powiedziałem już ani słowa. Z kolei jej opowiadanie o lasach i dżunglach napawało mnie strachem. To wszystko, co powiedział Armand, aby nas poróżnić, powróciło teraz do mnie. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy mówił starannie dobranymi słowami, że wrócą do mnie później. A więc żyjemy wraz z różnicami, które nas dzielą — myślałem, zupełnie jak ludzie śmiertelni. A może różnice między nami są przesadzone, tak jak nasze namiętności, jak nasza miłość.

— Jest jedna rzecz… — powiedziała, przyglądając się płomieniom. — Jedna mała wskazówka, że historia o Mariuszu jest prawdziwa.

— Były ich tysiące — powiedziałem.

— Powiedział, że Mariusz zabijał tylko złoczyńców — mówiła dalej, jakby nie zwracając uwagi na to, co powiedziałem. — I nazwał złoczyńcę Tyfona mordercą swego brata. Pamiętasz?

— Myślałem, że miał na myśli Kaina, który zabił Abla. To właśnie jego ujrzałem przed oczyma, chociaż usłyszałem inne imię.

— Właśnie, Armand sam nie rozumiał słowa „Tyfon”. A jednak powtarzał je. Ja jednak wiem, co ono oznacza.

— Powiedz więc.

— Pochodzi z mitologii greckiej i rzymskiej o egipskim bogu Ozyrysie, zabitym przez swojego brata Tyfona, który później stał się panem Świata Cieni. Oczywiście Armand mógł czytać o tym u Plutarcha, ale nie zrobił tego i to właśnie jest dziwne.

— Ach, widzisz więc, że Mariusz istniał naprawdę. Kiedy Armand powiedział, że żyje już jako wampir od tysiąca lat, mówił prawdę.

— Być może, Lestat, być może.

— Matko, opowiedz mi o tym, opowiedz tę egipską historię.

— Lestat, masz przed sobą lata; sam się z nią zapoznasz. — Wstała i pochyliła się, aby mnie pocałować, a ja wyczułem w niej chłód i osłabienie, które zawsze pojawiały się u niej tuż przed świtem. — Co do mnie, skończyłam z książkami. Są tylko po to, by się nimi zajmować wtedy, kiedy naprawdę nie ma niczego innego do roboty. — Ujęła moje dłonie w swoje. — Powiedz mi, że wyruszamy już jutro i nie ujrzymy murów obronnych Paryża ponownie, zanim nie zobaczymy reszty tego świata.

— Będzie dokładnie tak, jak sobie tego życzysz — odrzekłem.

Ruszyła w stronę schodów.

— Dokąd idziesz? — zapytałem, idąc za nią.

Otworzyła bramę i wyszła na zewnątrz w kierunku drzew.

— Chciałabym sprawdzić, czy mogę spać w samej ziemi — rzuciła przez ramię. — Jeśli jutro nie wstanę, będziesz wiedział, że mi się nie udało.

— Ależ to szaleństwo — powiedziałem, idąc za nią.

Sam pomysł wydawał mi się niedorzeczny. Ona tymczasem weszła w gąszcz starych dębów i na klęcząco wykopała sobie jamę między liśćmi w ziemi. Wyglądała upiornie, gdy z rozpuszczonymi pięknymi włosami rozrywała ziemię z szybkością zwierzęcia. Wreszcie wstała i pomachała mi na pożegnanie. Zbierając wszystkie swe siły, wsunęła się w ziemię. Zostałem sam, wpatrując się z niedowierzaniem w puste miejsce, gdzie była jeszcze przed chwilą. Liście poruszane wiatrem zasłoniły rozkopaną jamę, jakby jej tu nigdy nie było.

Wyszedłem z lasu i udałem się na południe, oddalając się od wieży. Gdy przyspieszyłem kroku, zacząłem podśpiewywać cicho pod nosem jakąś melodię, być może zasłyszaną tej nocy w Palais Royal.

Opanowało mnie poczucie żalu. Zdałem sobie sprawę, że naprawdę wyjeżdżamy, że wszystko skończone z Nicolasem, z Dziećmi Ciemności i ich przywódcą. Nie chciałem już więcej oglądać Paryża, niczego, co było mi dobrze znane, przynajmniej przez najbliższe lata. Mimo całego mojego pragnienia, aby być wolnym, chciało mi się płakać.

Wydaje się jednak, że miałem jakiś cel w tej wędrówce, do którego nie przyznawałem się przed samym sobą. Około pół godziny przed porankiem zjawiłem się na drodze pocztowej tuż obok ruin starej karczmy. Domostwo to w opuszczonej wiosce rozsypywało się i tylko mocno związane zaprawą mury trzymały się jeszcze.

Wyciągnąłem sztylet i zacząłem rzezać w miękkim kamieniu:

SĘDZIWY MARIUSZU: LESTAT POSZUKUJE CIEBIE. ROKU PAŃSKIEGO 1780 W MIESIĄCU MAJU IDĘ NA POŁUDNIE OD PARYŻA W KIERUNKU LYONU. PROSZĘ, DAJ MI O SOBIE ZNAĆ.

Gdy zrobiłem kilka kroków do tyłu, aby obejrzeć swój napis, uświadomiłem sobie, że było to bardzo aroganckie. W dodatku złamałem właśnie diabelskie przykazanie, ujawniając imię nieśmiertelnego i wypisując je w kamieniu. No cóż, sprawiło mi to niewysłowioną satysfakcję. Zawsze miałem kłopoty z przestrzeganiem wszelkich zasad i norm.

Część VI: NA DIABELSKIM GOŚCIŃCU Z PARYŻA DO KAIRU

1

Ostatnio widzieliśmy Armanda w XVIII wieku. Stał razem z Eleni i Nicolasem oraz pozostałymi wampirami przed drzwiami wejściowymi do teatru Renauda, przyglądając się, jak nasz powóz powoli włączył się w ruch uliczny na bulwarze. Wcześniej znalazłem go w mojej garderobie zamkniętego razem z Nicolasem, gdy pogrążeni byli w dziwnej rozmowie, która zdominowana była sarkazmem Nickiego i jego szczególnym ogniem. Armand miał na sobie perukę i ponury czerwony surdut. Wydawało mi się, że już nabył owej tajemniczej nieprzezroczystości, jak gdyby każda wolna chwila od czasu śmierci jego starego klanu dodawała siły i większej treści jego życiu.