Nicki i ja nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia podczas tych ostatnich niezręcznych chwil pożegnań, ale Armand uprzejmie przyjął zaofiarowane mu przeze mnie klucze do wieży i olbrzymią sumę pieniędzy, a także i obietnicę ich większej ilości, gdyby tylko taka była jego wola. Miał wówczas po prostu skontaktować się z Rogetem.
Jego dusza była dla mnie zamknięta, ale powtórzył raz jeszcze, że Nicolasowi nic z jego strony nie zagraża. Kiedy żegnaliśmy się, wierzyłem, że Nicolas i reszta klanu mają szansę przeżyć i żyć dalej oraz że Armand i ja jesteśmy przyjaciółmi.
Przed upływem tej nocy Gabriela i ja byliśmy już daleko od Paryża, tak jak wcześniej to sobie ślubowaliśmy. W następnych miesiącach udaliśmy się do Lyonu, Turynu i Wiednia, a potem jeszcze do Pragi, Lipska i Petersburga. Wreszcie skierowaliśmy się na południe, do Włoch, gdzie zamierzaliśmy osiąść na wiele lat.
Ostatecznie pojechaliśmy na Sycylię, a później do Grecji i Turcji. Stamtąd jeszcze dalej na południe przez starożytne miasta Azji Mniejszej, by wreszcie dotrzeć do Kairu, w którym pozostaliśmy przez jakiś czas.
We wszystkich tych miejscach, które odwiedzaliśmy, wypisywałem na ścianach wiadomości dla Mariusza. Czasami było to zaledwie kilka słów, które ryłem ostrym nożem. Innym razem całe godziny rzeźbiłem w kamieniu swoje przemyślenia. Gdziekolwiek byłem, pisałem zawsze swoje imię i kierunek dalszej marszruty oraz zaproszenie: „Mariusz, objaw mi swoje istnienie”.
Co do starych rodzin i klanów wampirów, natrafiliśmy na nie w różnych rozsianych po świecie miejscach. Od samego początku jednak było jasne, że odwieczne reguły zanikały i nie były kultywowane. Rzadko więcej niż trójka lub czwórka wampirów trzymała się jeszcze odwiecznych reguł, oddawała się starym rytuałom, a gdy dochodzili do wniosku, że nie chcieliśmy się do nich przyłączyć ani ich zwalczyć, zostawiali nas w spokoju.
Nieskończenie bardziej interesujące były spotykane od czasu do czasu samotne łaziki i hultaje zarazem. Dostrzegaliśmy ich, tajemniczych i zakonspirowanych, żyjących pośród ludzi i udających, z równą zręcznością jak my sami, że należą do ich świata. Nigdy jednak nie zbliżyliśmy się do nich. Uciekali przed nami, tak jak musieli prawdopodobnie uciekać przed innymi starymi rodzinami. Zresztą, nie widząc nic poza strachem w ich oczach, nie miałem ochoty na wdawanie się w pogoń za nimi.
Dziwnie to było pokrzepiające — widzieć, że nie ja pierwszy wszedłem na sale balowe arystokracji świata, by tam szukać swoich ofiar — dżentelmen — morderca, który wkrótce mógł pojawić się w opowiadaniach i poezji oraz kupowanych za grosze powieściach z dreszczykiem, jako epitomizacja całego naszego plemienia. Byli więc inni, którzy pojawili się na świecie to tu, to tam.
Mieliśmy jednakże spotkać na swojej drodze także stworzenia ciemności. W Grecji napotkaliśmy demony, które nic nie wiedziały o swoim początku, o tym, jak zostały stworzone. Były to czasami stworzenia szalone, niespełna rozumu, nie potrafiące myśleć czy wyrażać swoich pragnień w jakimkolwiek zrozumiałym języku. Atakowały nas, jakbyśmy byli śmiertelnymi, po to tylko, by uciekać z krzykiem, słysząc wypowiadane przez nas słowa modlitwy.
Wampiry w Istambule mieszkały właściwie w domach, bezpiecznie chronione wysokimi murami i bramami. Ich groby znajdowały się w ogrodach, a ubierały się jak wszyscy ludzie w tej części świata, w zwiewne tuniki, by nocami krążyć po ulicach miasta i polować.
A jednak nawet oni byli zupełnie przerażeni, widząc jak ja zamieszkiwałem pośród Francuzów i kupców z Wenecji, jak jeździłem powozami, zapraszany byłem na przyjęcia w ambasadach krajów europejskich, w domach prywatnych. Grozili nam, wykrzykując złowróżbne inkantacje w naszą stronę, a potem uciekali w panice, kiedy odwracaliśmy się w ich stronę, po to tylko, by nachodzić nas wkrótce ponownie. Duchy, które nawiedzały groby mameluków w Kairze, były wstrętnymi zjawami, trzymanymi w starej regule przez swych mistrzów o głęboko osadzonych oczach. Mieszkali w ruinach koptyjskiego monastyru, a ich rytuały pełne były magii Wschodu i wywoływania najprzeróżniejszych demonów i złych duchów, których przyzywali, wymieniając ich przedziwne imiona. Trzymali się od nas z daleka, choć przekazywali nam swe groźby i pogróżki. Co dziwne, znali nasze imiona.
Mijały lata, a my nie dowiedzieliśmy się niczego nowego od wszystkich tych stworzeń, co oczywiście dla mnie nie było żadnym zaskoczeniem.
Chociaż w wielu miejscach świata wampiry znały i słyszały legendy o Mariuszu i innych starożytnych, nigdy jednak nie napotykały ich na swojej drodze. Dla nich nawet Armand stał się czymś w rodzaju legendy i często zadawali pytanie: Czy naprawdę widzieliście wampira Armanda? Nigdzie też nie spotkałem naprawdę starego wampira. Nigdzie też nie spotkałem wampira, którego osobowość miałaby magnetyczną siłę, a on sam był wielki już to za sprawą swej mądrości, już to z powodu specjalnych dokonań — kogoś, kto byłby nadzwyczajny i w którym Mroczny Dar przyczyniłby się do powstania jakiejś wyczuwalnej alchemii, będącej źródłem mojego zainteresowania.
Armand był bogiem ciemności w porównaniu z tymi stworzeniami. Podobnie jak Gabriela czy ja.
Za bardzo jednak wyprzedzam moje opowiadanie.
Stosunkowo szybko, gdy po raz pierwszy przybyliśmy do Włoch, zdobyliśmy pełniejszą i bardziej przychylną wiedzę o starożytnych rytuałach. Rzymski klan wyszedł naprzeciw nas z otwartymi rękoma.
— Przystąpcie z nami do Sabatu — odezwali się do nas. — Wejdziecie w katakumby i przyłączcie się do hymnów, które śpiewamy.
Tak, wiedzieli, że zniszczyliśmy klan paryski i że wyprowadziliśmy w pole wielkiego mistrza mrocznych sekretów, Armanda. Nie potępiali nas jednak za to. Przeciwnie, nie potrafili zrozumieć przyczyny, dla której Armand zrezygnował z władzy. Dlaczego wspólnota nie zmieniła się wraz z mijającym czasem. Nawet bowiem tutaj, gdzie ceremoniał był bardzo wyszukany i oddziałujący na zmysły, że aż zapierało dech w piersiach, wampiry, choć dalekie od unikania miejsc pełnych ludzi, nie wyobrażały sobie, aby udawać między nimi właśnie przedstawicieli tego samego gatunku. Tak samo było z dwójką wampirów, których widzieliśmy w Wenecji, i kilkoma innymi, których mieliśmy spotkać później we Florencji.
Ubrani w czarne peleryny, penetrowali tłumy w operze, przemierzając mroczne korytarze wielkich domów podczas bali i bankietów, a nawet czasami przesiadywali pomiędzy ludźmi w podejrzanych tawernach i winiarniach, zerkając na nich całkiem z bliska. Mieli tu zwyczaj, bardziej niż gdziekolwiek indziej, przebierania się we współczesne ich narodzinom szaty i zwykle byli wspaniale ubrani, iście po królewsku, obwieszeni kosztownościami i klejnotami. Przepych ten chętnie obnosili, zresztą z korzyścią dla siebie.
A przecież, gdy nadchodził dzień, wczołgiwali się na powrót w swe obrzydliwe, śmierdzące grobowce i uciekali z krzykiem przed jakimkolwiek znakiem mocy niebieskich. Sami wreszcie oddawali się z dzikim zapomnieniem swym przerażającym choć pięknym sabatom.
Jeśliby porównać — wampiry paryskie były wobec nich prymitywne, nieobyte i nieokrzesane. Mogłem dostrzec jednak, że to właśnie paryskie wyrafinowanie i światowość spowodowały, że Armand i jego gromada tak bardzo oddalili się od świata śmiertelnych.
Kiedy stolica Francji stała się świecka, wampiry przywarły do starej magii, podczas gdy demony włoskie żyły pośród głęboko religijnych istot ludzkich, których życie przesiąknięte było ceremonią kościoła rzymskokatolickiego. Ci mężczyźni i kobiety takim samym szacunkiem darzyli zło, jak i Kościół Rzymski. W sumie odwieczna reguła demonów niezbyt różniła się od odwiecznych praw mieszkańców Italii, w związku z czym tutejsze wampiry poruszały się i rozwijały się w obu tych światach. Czy wierzyły w odwieczną regułę? Wzruszały ramionami. Sabat był dla nich wielką przyjemnością. Czy w końcu i my, Gabriela i ja, nie cieszyliśmy się nimi? Czy w końcu i my nie przyłączyliśmy się do tańców?