Выбрать главу

— ŻAIGONEN TRYON (TFGKI) BERIGO HURS-HIM!

— To tyle na temat wdzięczności — powiedziała Srebrna.

— Rozumiesz ten język? — spytała Kin.

— Nie, ale z grubsza pojmuję, o co chodzi.

— ASFALAGO TEGERAM! NEMA! DWOLAH NAR-MA! GDZIE JESTEŚCIE, SOIGNATORIE, USORE, DI-LAPIDATOR — NIEEEEEEEE…

Wtem potwór stał się czarnym obłokiem, potem mgiełką migoczących, zamazanych obrazów, z których wyzierało przerażone oblicze, aż w końcu znikł. Rozległ się jedynie huk implozji.

* * *

Lecieli szybko i wysoko, ponad lasem ściętym przez spadający statek. Kolumna dymu wydawała się jakby cieńsza, ale teraz gdy byli coraz bliżej, wypełniał on całą atmosferę.

Marco prowadził prosto do celu, wypatrując niebezpieczeństw. Jego skafander błyszczał w przodzie jak srebrna iskra na tle mroku.

Gdy wlecieli w dym, Kin z zaskoczeniem stwierdziła, że nadal widzi. Może byłoby lepiej, gdyby było inaczej. Pomiędzy kłębami rozciągał się krajobraz jak z piekieł.

Marco odezwał się po pięciu minutach.

— Nie rozumiem. Nie ma promieniowania. Właściwie nie powinno być, ale zniszczenia są zbyt duże. Srebrna?

Las pod nimi płonął jak pijany. Zanim Shandyjka zdążyła odpowiedzieć, ziemia nagle zniknęła, jakby znaleźli się nad urwiskiem.

— Nic nie widzę w tym mroku — powiedziała. — A ty?

Marco widział. Oczy Kungów lepiej sprawdzały się w ciemności. Zaklął. Zwolnił lot. Poszły za jego przykładem, zbliżając się do siebie tak bardzo, że skafandry niemal otarły się w kłębach dymu. Marco patrzył w dół.

— Nie mogę w to uwierzyć — wysylabizował miękkim głosem. — Zejdźmy niżej.

— Ja lecę na oślep — poskarżyła się Srebrna. — Musisz mną kierować, bo walnę w ziemię.

— Nie walniesz — zapewnił Kung.

Kin opadała, podświadomie oczekując zderzenia. Nagle wydostała się z gęstych oparów, wlatując prosto w księżycową poświatę.

Blask padał od dołu.

Poczuła bolesny zawrót głowy. Przestrzeń kosmiczną mogła znieść, gdyż tam wszędzie był dół i kierunki traciły sens. Latanie ponad ziemią też nie stanowiło problemu, przypominało podróż powietrzną taksówką.

Ale tego wytrzymać nie mogła.

Wisiała nad dziurą w świecie.

Księżyc był dokładnie pod nią, unosząc się na dnie tunelu prowadzącego w dół, chyba ku nieskończoności.

— Jest głęboki na jakieś osiem kilometrów. Co ty o tym sądzisz, Srebrna? — odezwał się Marco z pewnej odległości. — I szeroki na co najmniej trzy. Kin, wszystko w porządku?

— Ha?

— Ciągle opadasz.

Wciąż czując zawroty głowy poszukała kontrolek skafandra. Na poziomie jej oczu, czterysta metrów dalej, widniała krawędź dziury obramowana warstwą skały. Poniżej — zmusiła wzrok, by poruszał się wolniej — kolejne warstwy, a potem linia czegoś metalicznego.

I rurociąg buchający wodą. Zaczęła się histerycznie śmiać.

— Dobra nasza! — chichotała. — Nie musimy lecieć dalej, wystarczy poczekać na zespół naprawczy! Wiecie, jak to jest z hydraulikami. Kiedy ich potrzebujesz nigdy…

— Zamknij się. Srebrna, zobacz co z nią — prychnął Marco. Kin ujrzała, jak przesunął ręką po kontrolkach na piersi i szybko opadł. Jej oczy powędrowały za nim, lecz wtedy ręka Shandyjki chwyciła ją wpół. Poczuła ruch i jakoś dotarło do niej, że jest odciągana poza wyrwę.

Po chwili usłyszała głos Marco.

— Tu jest rura o średnicy trzydziestu metrów. I wiecie co? Woda zbiera się jakieś trzy kilometry niżej — w powietrzu. To dlatego nie wciąga nas żaden huragan, tam w dole jest jakieś źródło grawitacji. Wkrótce zrobi się niezłe jeziorko. Jestem mniej więcej czterdzieści metrów pod krawędzią. Wygląda to jak wybuch w stacji energetycznej. Wszystko jest poszarpane, kable, chyba wielozwojowe, przewody fal czy rury wylotowe, albo jeszcze coś innego. Srebrna?

— Słyszę cię. Przypuszczam, że statek uderzył w maszynerię czuwającą nad środowiskiem, która eksplodowała.

— Na to wygląda. Wszystko się stopiło, ale do diabła z tym. Tu jest tunel. Prawdziwy. Słyszysz mnie? Unoszę się na wprost półkolistego tunelu. Są nawet szyny! Całe wnętrze tego dysku to jedna wielka maszyna! Powinnaś zobaczyć tę dziurę, statek kosmiczny by przez nią przeleciał. Jest, hm, osiemnaście szyn. Są jak sądzę dla zespołów naprawczych, ale do połowy zasypał je gruz.

— Statek spadł pięć dni temu — mruknęła ponuro Srebrna. — Mieli pięć dni na naprawę. Marco, budowniczowie dysku są martwi. Nie może być innego wytłumaczenia.

— Nie widzę żadnych śladów napraw — doleciał głos z otworu.

— Właśnie. Coś się gdzieś popsuło. Dlatego morza wariują i ciała niebieskie mylą orbity. W którą stronę prowadzi ten tunel? Czy z drugiej strony jest dalsza część?

Przez chwilę panowała cisza.

— Tak. Widzę drugi koniec. On biegnie prosto od krawędzi do osi — stwierdził Kung. — Pomyślałem, że można by spróbować polecieć tunelem, ale…

— …lepiej ryzykować pod otwartym niebem. Dokładnie.

Kin otworzyła oczy. Unosiła się nad błogosławioną ziemią, może trochę przypaloną, przypieczoną, ale stałą.

— Dzięki — westchnęła. — To było głupie. Moi przodkowie zwieszali się z drzew za kolana.

— Nie ma się czego wstydzić — odparła Srebrna. — Ja nie lubię ciemności. Wszyscy mamy jakieś fobie. Kin? A teraz co tak zbladłaś?

Nawet nie próbowała odpowiedzieć. Wiedziała, że nie da rady. Zdobyła się jedynie na zduszony jęk i wyciągnięcie ręki.

Coś z trudem wyłaziło z rozpadliny. Ledwie sobie radziło, gdyż było niesamowicie wielkie. Jedyne porównanie, jakie przychodziło jej na myśl, to pomnik Mr Tryggvasona.

To była jedna z atrakcji turystycznych Valhalli. W skale wysokiej na kilkadziesiąt metrów wykuto cztery głowy prezydentów: Halfdana, Thorbjorna, Mokasyna Łasicy i Teuhtlile’a.

Właśnie coś takiego wydostawało się teraz z otworu. Góra Tryggvasona bez jednego łba. Trójgłowe coś. Jeden ryj, zwrócony w ich stronę, był ludzki, drugi należał do monstrualnej ropuchy, trzeci — jakiegoś owada. Trzy pyski obrzydliwie zrośnięte w jeden, z trzema koronami wielkimi jak domy na czubkach. Poniżej głów wiło się kłębowisko pajęczych nóg, długich na sto metrów.

Cały efekt psuł nieco fakt, że przez postać potwora prześwitywał przeciwległy koniec rozpadliny.

— Marco — odezwała się Srebrna.

— Nie sądzę, bym mógł się tutaj dowiedzieć czegoś więcej.

— Czy cokolwiek minęło cię po drodze?

— Nie rozumiem.

— Spójrz w górę.

— O cholera!

Kin zachichotała.

— Nie bój się — stwierdziła Srebrna spokojnie.

— Czego tu się bać? — odparła Kin. — Tego monstrum? Wiecie, co to jest? Kosmiczny strach na wróble, obraz mający odstraszyć tych, którzy chcieliby zajrzeć do środka i dowiedzieć się, czym w istocie jest ten świat.

— Kiedy wrócimy, bez względu na to, kim są jego twórcy, dopilnuję, by dostali takiego kopa, że pójdą z torbami. Zrobili świat, z którego ludzie wypadają, na którym gnębią ich potwory i można przeżyć tylko dzięki przesądom. Mam tego dosyć!

Marco jak rakieta pojawił się w centrum hybrydy. Wyglądał niczym płomyk w oku Saitana, iskra w mózgu Boga.

— Niematerialny — oświadczył. — Zwykły obraz. Wielka ludzka twarz wykrzywiła się, wyniosła i zimna.

Gdy otworzyła usta, smutne westchnienie odbiło się echem po rozpadlinie. Natomiast piorun padający z zadymionego nieba trafił autokuchnię tak precyzyjnie, że kawałki stopionego metalu rozprysły się na wszystkie strony.