Выбрать главу

Pomyślałem trochę i zaczęło mi się to nawet wydawać niezwykle przyjemne. Powiedziałem, że chcę. Pilot rozjaśnił się trochę.

— A ty, Arne?

— Czy on chodziłby zamiast mnie do szkoły? — chciał się upewnić Arne.

Pilot zmarszczył czoło.

— Nie.

Arne był zawiedziony, jednak powiedział, że chciałby.

— Ale u nas nie wolno mieć robotów.

Zamilkliśmy. Pilot zaciągnął się błękitnym dymem, jak gdyby była to największa przyjemność na świecie. Arne nie mógł na to patrzeć. Podszedł do jednej z nóg rakiety i zaczął ją oglądać bardzo dokładnie. Po chwili pilot zapytał:

— Chyba nie wszyscy ludzie słuchają grzecznie tych Elektrów? Tylko nie bujajcie, mówiliście przecież, że istnieje policja.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, i oczywiście znowu Arne zdążył się wtrącić, chociaż był o kilka kroków dalej:

— Mój stryj, Leo, był kamerdynerem u jednego elektromózgu, przy ulicy Duodiody. To był stary Lamp, bez żadnego tranzystora. Stryj Leo opowiadał mi o nim mnóstwo śmiesznych rzeczy. Ten Lamp okropnie bał się piorunów i podczas burzy nie pozwalał uziemiać sobie chassis, żeby piorun go nie przepalił.

— Ciekawe — rzekł pilot. — I co dalej?

— Pewnego razu stryj był bardzo zły na tego Lampa — rzekł Arne — i na złość nie odłączył mu uziemienia. Akurat wtedy uderzył piorun i staremu popękały wszystkie ekrany. Stryj musiał za to przez rok kręcić dynamo.

— Bez przerwy?

— No, nie — powiedział Arne. — Sędzia skazał stryja na mnóstwo kilowatogodzin i stryj musiał tyle wykręcić na tym dynamku. Chodził kręcić codziennie wieczorami.

— Aha — mruknął pilot.

Arne usiadł na trawie naprzeciw niego i przechylił głowę do tyłu, żeby zobaczyć czubek rakiety. Ja miałem po uszy opowiadań Arnego, więc skorzystałem z okazji i zapytałem pilota:

— Ty sam przyleciałeś z Ziemi?

— Niezupełnie — powiedział pilot. — Na orbicie jest statek, nazywa się „Norbert Wiener” i ma trzysta czternaście metrów długości, licząc od dzioba do nasady zwierciadła. To, co widzisz, jest tylko rakietką zwiadowczą. W górze zostało dwunastu ludzi i dziesięć robotów. Dowodzi tym wszystkim komandor Lagotte, i niech mnie trafi sto kilogramów antymaterii, jeżeli nie jest on człowiekiem z krwi i kości.

— I roboty muszą słuchać ludzi?

— Jeszcze jak. Chodzą jak w zegarku.

— Czy Ziemia jest bardzo daleko stąd? — zapytał Arne.

— Światło leci od Słońca do waszej planety przez dwadzieścia trzy lata. My lecimy dwadzieścia pięć.

— O rany! — rzekł Arne, ale miał taką minę, jak gdyby wcale nie wierzył pilotowi.

— Łże — szepnął do mnie. — On sam wygląda najwyżej na dwadzieścia pięć lat.

Tymczasem pilot spojrzał na zegarek, zupełnie zwyczajny, i powiedział, że musi teraz wejść do rakiety.

— Jeżeli chcecie zobaczyć, jak jest w środku, to chodźcie — powiedział. Tylko ostrożnie, bez kawałów.

Weszliśmy na górę po drabince. Bałem się trochę, ale Arne wszedł do środka, więc nie mogłem być gorszy od niego.

Wewnątrz był pionowy szyb, w którym można było wspinać się po klamrach, a w jego ścianach otwierały się drzwiczki do kabin. Na samym dole gruba płyta zamykała przejście. Pilot powiedział, że za nią jest silnik i reaktor. Potem pilot zostawił nas samych i poszedł do jednej z kabin na górze. Gdy znikł w kabinie, Arne powiedział, żebym był cicho, i zaczął wdrapywać się do tej kabiny. Potem zajrzał przez otwarte drzwi i szybko zjechał na dół.

— Roy? — powiedział cicho. — Ten pilot kłamie.

— No?

— Kłamie, jak nie wiem co. Nie jest z żadnej Ziemi. To, co mówił o Elektrach, to blaga. Jak nie wierzysz, zajrzyj sam do środka.

Zbladłem chyba, ale zrobiłem tak, jak mówił Arne. Rzeczywiście: pilot siedział w dużym fotelu, przed tablicą wielkiego Elektra, jakiegoś super — myślotronu, warczącego i błyskającego ekranami. Miał na tablicy napis „Radiostacja”, pewnie tak się nazywał. Nie widziałem jeszcze Elektra, który by wyglądał bardziej groźnie. Mówił coś ostro do pilota, a on odpowiadał ciągle: „Tak jest, panie komandorze”, i nie było żadnych wątpliwości, kto z nich słucha czyich rozkazów. Wróciłem zaraz na dół, gdzie czekał Arne.

— A ja mu tyle naopowiadałem — powiedział Arne. — Wiejemy?

— Najszybciej jak można.

Zsunęliśmy się po drabince i byliśmy bardzo szczęśliwi, że udało nam się uciec.

Andrzej Czechowski

Ambasadorowie

Wprawdzie Khoggo ani wyglądem, ani składem chemicznym nie różnił się od zwykłego kamienia (od którego zresztą pochodził), jednak mieszkańcy śmietnika dobrze znali jego prawdziwą naturę. Oczywiście znajomość była wzajemna. Emisji fal podprzestrzennych trudno nie zauważyć, zwłaszcza takiemu specjaliście w tej dziedzinie, jakim był Khoggo; a ścieżki osób, które zajmują się tym samym, muszą przecinać się w wielu różnych miejscach.

Wreszcie wspólne zainteresowania stanowią dobrą podstawę do nawiązania znajomości, a jeśli nawet ma się coś do ukrycia, nie szkodzi udawać, że jest akurat odwrotnie.

Jeżeli to było konieczne, Khoggo potrafił się poruszać; ale zazwyczaj spoczywał spokojnie, do połowy zagłębiony w ziemię, w pobliżu zardzewiałej puszki albo pożółkłej kartki papieru, w których trudno by było doszukać się czegoś godnego uwagi; jednak Khoggo dobrze wiedział, że w ten sposób najpewniej zdoła zaintrygować innych mieszkańców śmietnika. Khoggo zupełnie zasłużenie uważany był za naprawdę przebiegłego. Inna rzecz, że ta chytrość nie zawsze służyła ważniejszym celom niż zabawienie Khogga. Teraz także nie próbował badać swojego bezpośredniego otoczenia; nie poruszając się, spowolniwszy swój Cykl Życiowy, czekał po prostu, aż siej coś wydarzy.

W pewnej chwili coś uderzyło o puszką i tuż przed nosem Khogga posypały się grudki ziemi. Ffang jak zwykle uważał, że musi zwracać na siebie uwagę, efektami akustycznymi. Mieścił się doskonale w płaskim odłamku cegły i był jednym z najbardziej ruchliwych mieszkańców śmietnika. Czasami wypuszczał się na dalekie wyprawy i opowiadano, że raz bawiące się dzieci użyły go zamiast dysku. Stanowiłoby to wspaniałą historię w raporcie do centrali, ale wyglądało na to, że Ffang o tej sprawie milczał.

— Dziś nic nowego — powiedział. — Same butelki po piętnaście biletów. Można pomyśleć, że jesteśmy na pustyni.

(Naturalnie, Ffang mówił po ziemsku; jeżeli ktoś uważa to za dziwne, niech się zastanowi, jaki właściwie język musieli znać wspólnie wszyscy mieszkańcy śmietnika. Za to zamiast głosu Ffang posługiwał się falami podprzestrzennymi, które są znacznie wygodniejsze i dla ludzi zupełnie niesłyszalne. Można by je porównać do telepatii, gdyby ona oczywiście istniała.)

W odpowiedzi na to Khoggo odwrócił się wewnątrz swojego kamienia. Śmieci wyrzucano najczęściej z drugiej strony śmietnika, gdzie zatrzymywały się samochody: codziennie była to okazja do zbiórki niemal wszystkich mieszkańców śmietnika. Sam Khoggo rzadko bywał obecny, ponieważ po cichu wyznawał teorię, że nie można zrobić odkrycia i zaraz się nie wygadać; wolał przeprowadzać sam swoje poszukiwania, a w gromadzie pojawiał się tylko wtedy, gdy zaciekawiło go coś, co podsłuchał. Tego dnia jeszcze nie widział nowych śmieci, ale nie miał też żadnego powodu, żeby nie wierzyć słowom Ffanga.

— Gazety piszą o likwidacji śmietników — ciągnął tamten. — Podobno wynaleziono taką maszynę, która zgniata samochód w foremny sześcian. Przeczytałem, że śmietniki są „wąskim gardłem cywilizacji”. Zobaczysz, przyjdzie czas i będziemy musieli się stąd zabierać. Wszyscy ruszymy w szeroki świat, Khoggo!