Wtem usłyszał za sobą człapiące, metaliczne kroki. Coś stało koło niego. Z trudem odwrócił się — walcowaty automat naprawczy, celujący oksydowaną rurką palnika naprawczego prosto w hełm jego skafandra. Hermi przyjrzał mu się: tak, to mógł być jego palnik.
— Co tu robisz, człowieku — spytał automat. Skąd on taki mądry? — pomyślał Hermi. — Jak mi wiadomo, automaty naprawcze…
— A ty? — odparł niezupełnie przytomnie.
— Wykonuję polecenie zmiany ochronnych płyt pancernych nad centralnym pomieszczeniem Stacji. Co robisz na pancerzu?
— Szukam palnika.
— Palnika? Tego, który leżał za szóstym iluminatorem?
— Tak.
— Wziąłem go w celu wykonania polecenia.
— Możesz mi go dać na chwilę.
— Oczywiście. — Czarny chwytak automatu wyjechał z korpusu, podsuwając Hermiemu pod nos błyszczący, metaliczny przedmiot. Hermi wziął go, obejrzał… Tak, zdecydowanie ten sam… Oddał palnik robotowi.
— Czy mogę odejść dla wykonania polecenia?
— Idź.
— Człowieku, uważaj na siebie.
Dopiero po dobrych kilku chwilach do świadomości Hermiego dotarł sens tych słów. — Co on powiedział? „Uważaj na siebie”? Cha, cha, cha! A to dobre! Cha, cha, cha! Hermi jeszcze nigdy nie słyszał, żeby automat mówił coś takiego; dlatego teraz (już po raz drugi tego dnia) o mało nie opuścił galeryjki w dość dramatycznych okolicznościach. Potem, na myśl o nie (rozwiązanej wciąż zagadce (bo przecież przyniesienie palnika przez automat mogło być „obronną” reakcją Fantomatora) przyszło odrętwienie. Hermi dotknął zimnego pancerza Stacji. — Materialny. Zdecydowanie materialny — szeptał, próbując przekonać sam siebie. Rzucił obłokom nienawistne spojrzenie. Bez czucia, niemal jak automat, zaczął wdrapywać się do włazu. Zamknął mosiężną pokrywę, dokręcił mutry z desperacją całkowicie zrezygnowanego człowieka Potem, niemal z nawyku, odprawił pedantycznie cały obrządek, związany z wejściem do Stacji. Po chwili stał już w sterylnym korytarzu, rażącym oczy doskonałą bielą.
Jak w klinice — pomyślał Hermi, i bardzo go to rozdrażniło. Ruszył przed siebie, chwiejąc się, jakby na granicy przepaści, którą jest niebyt. Ależ tak! Niebyt, nicość! To ostatnia droga ucieczki. Wszedł do swojej kabiny. Wyciągnął szufladę szafki nocnej, wyjął stamtąd owinięty w srebrną cynfolię przedmiot. Był to pistolet — broń staroświecka, lecz dobra w takich okolicznościach. Krótka, oksydowana rura z rączką i ukrytym wewnątrz magazynkiem. Hermi ostrożnie rozwinął cynfolię. Długo wpatrywał się w pistolet, delektując się jakby smakiem śmierci. Wreszcie ujął zimną kolbę, zajrzał w czarny wylot lufy. Wzrok jego padł na zdjęcie Helen. — Żegnaj, Helen! — pomyślał. Nagle zwątpił w słuszność powziętego przez siebie postanowienia. Zatrzymał się nad krawędzią urwiska. „Być albo nie być” — słowa te, napisane kiedyś przez wielkiego poetę, doskonale pasowały do jego sytuacji. Hermi odłożył pistolet. — Na to zawsze mam czas — pomyślał. Wstał i poszedł. Dokąd? Do laboratorium cybernetycznego. Zrozumiał, że Fantomator to nałóg, ohydny nałóg, i to równie upajający, co zgubny.
Znów był w dziwnym świecie wizji. Lecz tym razem wizje te napawały go lękiem. Ujrzał siebie leżącego bez zmysłów na fotelu Fantomatora; potem — wchodzącego do laboratorium. Czas biegł najwyraźniej odwrotnie. Wizje narastały, przelatywały przez jego mózg z rosnącą szybkością; nie próbował nawet zrozumieć ich, tak szybko mijały. W końcu zlały się w jedną pędzącą gdzieś rzekę, niby nieodwracalny nurt czasu; wtedy Hermi poczuł, że spada, że jest coraz dalej od rzeczywistości. Brakło mu tchu, spadał, spadał, spadał! Gdzieś tam na dole przepaści czekała na niego pustka, zagłada, nicość. Rozpaczliwie próbował się uchwycić którejś tam z rzędu rzeczywistości, lecz gdzie tam! I tylko ściana, pędzący, chropowaty nurt, wycie upadku.
Nie, nie, nie wytrzyma tego dłużej! Nagle coś pękło jak cienka, przeźroczysta błonka. Wszystko ucichło, a czerwona mgła przesłoniła oczy…
Po czterech miesiącach przyleciał kosmolot. Byli na nim ludzie z Ziemi, energiczni, pełni zapału ludzie, którym znudził się widok niebieskiego nieba i zielonych, szemrzących pól… Wyglądali przez iluminatory swej próżniowej fortecy, wskazując sobie nawzajem purpurową tarczę planety. A potem dziwili się, że namiary podaje nie Juno, lecz automat. Wreszcie wylądowali na czarno — białej płycie Stacji. Podeszli do włazu, nasłuchiwali, nie dochodził do nich żaden dźwięk oprócz lekkiego szmeru ciekłego tlenu w rurach Stacji…
— Juno! Odezwij się! — wołał do mikrofonu jeden z nich, Francisco.
— Co ten twój Juno taki niegościnny? — spytał dowódca kosmolotu.
— Chyba zaraz się odezwie.
Postanowili wejść zapasowym włazem. Odryglowali go z trudem, weszli. Chodzili po korytarzach, nawołując. Nic. Dowódca rozkazał przeszukać Stację. Francisco poszedł do laboratorium cybernetycznego. Otworzył cicho drzwi. Na oparciu fotela Fantomatora zobaczył kosmyk ciemnych włosów. To był Juno. Francisco krzyknął. Od razu zbiegła się cała załoga. Doktor zbadał leżącego.
— Śmierć nastąpiła przed czterema miesiącami — stwierdził.
— Zauważyłeś ten jego wyraz twarzy?
— Tak, wyraz twarzy człowieka na granicy wytrzymałości.
— Jak to się mogło stać?… — szepnął cybernetyk. Podszedł do zwłok. Z podręcznej torby z narzędziami wyjął miernik przepływu informacji.
— Wiem! — wykrzyknął nagle. Inni spojrzeli na niego zaskoczeni. — Po prostu pojemność jego mózgu jako kanału przepustowego, powtarzam: jako kanału przepustowego informacji z Fantomatora, była zbyt mała. I dlatego musiał umrzeć. Fantomator zabił go zupełnie nieświadomie, dostarczając zbyt wielu informacji. Na jego własne żądanie.
Jeszcze tego roku wprowadzono zakaz używania Fantomatorów na stacjach kosmicznych, skazując tym samym ich załogi na zupełną samotność.
Bohdan Petecki
A,B,C… dwadzieścia cztery
Sen.
Pierwsza sekunda.
Co będzie dalej?
Druga sekunda.
Co było dalej?
Trzecia sekunda…
A. Adam śpi.
B. Było. Będzie. Kolejność tych słów?
C. Czas. Amplituda. Wartość średnia: życie. Największe wychylenie: pamięć sekund.
Jaki młodzieńczy sen: kanion, jego dno niewidoczne dla oślepłego od słońca sterownika. Receptory nad obiema krawędziami, efektory informacyjne rozproszone pod kopułami czterech powiek jak gwiazdy.
D. Dłonie podobne do komet.
E. Efektory zasileniowe: dojrzałe w ciszy jabłko z drzewa wiadomości przepołowione ciosem dłoni. Chłopiec. Kropelki lśnią na rozdarciu delikatnej błony, skalnym ostrzu płaskowyżu. Z kanionu zapach jabłka, za wejściem zmylił drogę, podany nerwem błędnym do ośrodka w okolicy przedwzgórzowej. Głód.