Выбрать главу

— Ma pan rację… Ale… może to mogłoby mnie wyleczyć?…

Zamilkł na chwilę, a potem innym już tonem dodał:

— Tak, już wiem, skąd będę znał pana twarz… Pan wyda tę świetną książkę, którą przeczytam za rok! Przypomniałem sobie, tam zamieszczą pańską fotografię. To naprawdę będzie bestseller! Czy pan już ją napisał?

Spojrzałem na niego, raz jeszcze zaskoczony. Czyżby czytał moje myśli? Telepatia czy co? Bo w tę całą jego prognozję, mimo wszystko, nie potrafiłem uwierzyć.

— Pan mówi, że to będzie dobra książka? Właśnie idę oddać ją do druku.

— To będzie pański sukces. Niestety, tak się jakoś złoży, że nie będę czytał następnych pana książek.

— A ta, o której pan mówi… Czy pamięta pan, o czym ona jest?

— Ależ oczywiście, doskonale pamiętam! Szczególnie będzie na mnie robiła wrażenie ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywają pańscy bohaterowie…

„Musiał zajrzeć mi w maszynopis, gdy przeglądałem tekst!” — pomyślałem.

— Nie będę czekał na ten napój firmowy. Dochodzi trzecia, muszę iść. Miło mi się z panem gawędziło. Może pan zechce zapłacić za mnie, tu są pieniądze.

Wstałem, zabrałem teczkę i wyciągnąłem dłoń w kierunku mego rozmówcy.

— Kowalski… — przedstawiłem się mechanicznie i natychmiast przyszło mi do głowy, że.. stąd właśnie, z tego mojego przedstawienia się, tamten „pamiętał” przedtem moje nazwisko. Zaraz też zganiłem się za taką myśl, która oznaczała, że podświadomie wierzę w opowieść nieznajomego. Jakże można brać na serio taki absurd?

— Niestety, nie mogę się panu przedstawić! — powiedział uśmiechając się przepraszająco. — Nie pamiętam swego nazwiska. Bo widzi pan, dotknięty jestem dziwnego rodzaju przypadłością…

— Wiem, wiem. Opowiadał mi pan przed kilkunastu minutami!

— Ach, tak… No to rozumie pan.. Ja, co prawda, nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale sądzę, że powiedziałem panu..

— Tak, tak, wszystko pan powiedział. Przepraszam, muszę się śpieszyć — rzuciłem niecierpliwie.

Skinąwszy mu na pożegnanie głową, wmieszałem się w potok przechodniów.

Moja nowa powieść spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem wydawcy. Powiedział wręcz:

— To będzie pański wielki sukces, panie Kowalski. Szczególnie silne wrażenie robi ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywają pańscy bohaterowie.

Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, kto i kiedy powiedział już coś podobnego…

Czyżby zawodziła mnie pamięć? Zaraz, co to ja miałem…

Kim ja jestem? Jak się nazywam? Siedzę tu i piszę, a za chwilę zerwie się za oknem wichura, trzeba zamknąć okno… O, już wieje! Dlaczego nie wstałem, żeby zamknąć okno? Zaraz wiatr stłucze szybę…

Witold Zegalski

Rozbita rakieta

Zbudził go sygnał. Wpółprzytomny patrzył na ekrany, nad którymi pulsowało rubinowe światło. Zamknął oczy i z rezygnacją opadł na fotel, pewny, że to nowa halucynacja. W tej lecącej nie wiadomo dokąd rakiecie wszystko było możliwe.

Przez piętnaście lat od śmierci Gerota przeżywał okresy różne: przedmioty nabierały cech osobowości, po sterowni pełzały barwne mgły, z ekranów wychodziły maszkary, z którymi wiódł rozmowy. I przychodzili tamci… zza ściany.

Musiał te drzwi zamknąć — nie powinni mieć pretensji. Gerot był najmniej skażony i umierał aż rok. Musiał zamknąć grodzie przeciwpromieniowe. To był odruch, reakcja na stukot liczników wtłoczona do mózgu i palców w ośrodku nawigacji kosmicznej. Nie mógł wiedzieć, że wszyscy znajdują się właśnie w tamtej części rakiety.

Brzęczenie nie ustawało, nad pulpitem astronawigatora rytmicznie gasł i zapalał się czerwony sygnał. Może to znowu tamci? Obłędna seria zadręczających widzeń, przychodzących niespodziewanie, której źródłem może być każdy punkt sterowni lub dalszych pomieszczeń, aż do grodzi, do białej, pochłaniającej promieniowanie ściany? Za nią byli oni… sięgnął po lekarstwa. Dawniej świetnie działały — normalna dawka niweczyła majaki i miraże. Potem trzeba było zażyć dwie, trzy, cztery tabletki. W końcu stały się niepotrzebne. Żył na granicy obłędu, aż spowszedniały wizje i ustąpiły, pozostawiając go samego w zamkniętym układzie ścian rakiety.

Najbardziej lubił sterownię. Zegary odmierzały czas, wskazywały pozostałą ilość paliwa, szybkość lotu… Można było zapalić ekrany, patrzeć na gwiazdy, w czerń i pustkę. Czasem, ale bardzo rzadko, włączał wewnętrzny obwód wizji. Obserwował tamtych, leżących w skurczach agonii, ich nieznajome już twarze, palce zaciśnięte na krawędziach mebli, rozbity zbiornik, oblepiony ciemną mazią paliwa jądrowego…

Gerot konał rok. Wchłonął zbyt wielką dawkę promieniowania i musiał umrzeć. Wiedział o tym. „Przypominałeś mi robota — powiedział przed śmiercią. — Automatyczna sprawność rąk i żadnego uczucia na twarzy. Gdy ciebie prosili, wskazywałeś na licznik promieniowania. Mówiąc, miałeś głos szorstki i twardo patrzyłeś na ekrany. Teraz wiem, za co ci dano odznaczenie. Oni jednak dobrze nicowali ludzi.”

Pomimo podwójnej dawki tabletek sygnał nie ucichł.

Zwlókł się z fotela i powoli podszedł do pulpitu sterowniczego. Świetlny punkt pulsował nadal, brzęczenie wwiercało się w tkanki mózgu. Patrzył otępiałym wzrokiem i czuł, że drętwieje mu skóra na policzkach.

Usiadł. Pospiesznie włączał ekrany, urządzenia namiarowe, mózg elektronowy… Spojrzał na lśniącą taflę kierunkowego radaru. Od strony Małego Karła coś się zbliżało. Były tylko dwie możliwości — meteoryty albo… Wcisnął dźwignię wykrywacza fal. Czekał długą chwilę, wreszcie na ekranie ukazał się biały deszcz, drgnęły zegary i linie wykresów. To był radar — nadlatywał statek kosmiczny.

Zanim był w stanie wziąć namiar, upłynęła długa chwila. Drżącymi palcami przekręcał włączniki, wciskał sekcje klawiszy. Czuł pot spływający gęstymi kroplami po karku — jeżeli posiadali dezintegratory materii, ich miotacze były już wycelowane w jego kierunku. Wzdrygnął się na myśl, że za kilka sekund on i cała rakieta przemienić się mogą w jeden krótkotrwały błysk. Nie mógł im wysłać sygnałów kodu — wyciekające paliwo naruszyło nadajnik. Spojrzał na wynik obliczeń mózgu elektronowego i odetchnął. Tory ich lotu miną się w odległości dwustu tysięcy kilometrów. Dezintegratory nie wyślą śmiercionośnego ładunku. Zresztą musieli go przecież zauważyć.

Nie zauważyli. Przez kilka godzin patrzył w puste ekrany, na których nie pojawiał się znak wywoławczy. Przeklinał niesumienność tamtych. Tylko ich radar, co kilka minut, zasuwał perlistą mgłą ekran wykrywacza fal.

Potem stwierdził, że przyspieszyli lot. Zdumiony sprawdzał cyfry na zegarach. Urządzenia pracowały normalnie. Zażył dawkę środków uspokajających. Nie chciał myśleć o tym, dlaczego nie nawiązali łączności, jedno było pewne — rozpędzali stopniowo statek. Trzeba było ich gonić, zanim oddalą się, zginą w czerni nieba wśród gwiazd.

Obliczył szybkość i wyznaczył kurs. Z drżeniem sprawdził ilość pozostałego w dyszach paliwa. Wystarczało. Siadł za sterami i włączył reaktor.

* * *

Statek był innej konstrukcji aniżeli te, które budowano wówczas, gdy startowali. Długi na kilkaset metrów, składał się z trzech kulistych segmentów, połączonych ażurową siecią kratownic i korytarzy. Nie był przystosowany do przebijania atmosfery — do tego służyły małe rakietki zacumowane u boków. W części centralnej statku dostrzegł dok lądowiska.