Nadal nikt się nim nie interesował. To było denerwujące — nie chciał dłużej czekać. Można było sądzić, że statek jest martwy i bezludny, gdyby nie kręcące się z wolna anteny radarów. Podciągnął rakietę tuż nad powierzchnię lądowiska i włączył dyszę hamowniczą. Strzałka na zegarze paliwa pokrywała się prawie z punktem zerowym. Wciągnął skafander i poszedł do komory wyjściowej. Odetchnął z ulgą czując pod stopami płytę lądowiska.
Z trudem szedł w kierunku wylotu jednego z tuneli. Skafander dziwnie ciążył. Obejrzał się na rakietę i przystanął. Lądował w odległości dwóch metrów od powierzchni statku, tak że z włazu musiał wyjść po drabince. Teraz rakieta spoczywała już na brzegach doku. „Mają sztuczną grawitację” — pomyślał. Drzwi tunelu otworzyły się automatycznie. Zaraz za śluzą ciągnął się oświetlony, pusty korytarz. Uniósł klosz hełmu. Cisza. Zrzucił pospiesznie skafander i poszedł przed siebie.
Po kilku minutach marszu przez rozwidlające się korytarze znalazł się w części mieszkalnej Uchylał drzwi, zaglądał do pustych pokojów i pracowni, przerzucał pospiesznie kartki znalezionych książek. Po raz pierwszy od kilkunastu lat poczuł się znowu człowiekiem — szaleństwo samotności wśród trupów czekających za ścianą, śmierć z głodu — odstąpiły, rozwiały się. Pomyślał, że warto było walczyć i czekać. Nieraz przecież trzymał w palcach fiolkę z trucizną, oglądał pod światło zawartość, wahając się, czy jej jednak nie rozgryźć. Wszedł do sterowni — nie było w niej nikogo. Stanął przed pulpitami pełnymi zegarów, włączników, dźwigni. Dookoła rząd wygaszonych ekranów wyglądających jak ramy, z których wyjęto stare, powleczone farbą płótna. Nie znał tych urządzeń, były inne — zmieniły się nawet oznaczenia. Z uwagą przyjrzał się jednej z tarcz. Był to chyba licznik szybkości, lecz skala dochodziła do 300 tysięcy km/sek. Czyżby mogli rozwijać szybkość przyświetlną? Uśmiechnął się — Ziemia przez te lata nie próżnowała. Odszedł od pulpitów i otworzył następne drzwi. Tam również nie było nikogo.
— Halo! — krzyknął. — Gdzie jesteście!? Kawałek ściany uchylił się i na środek pokoju wypełznął robot.
— Słucham, proszę pana — usłyszał. — Do usług.
Przyglądał się przez chwilę automatowi.
— Gdzie jest załoga? — zapytał.
— Nie wiem, proszę pana. Może odświeżyć ubranie, buty?
Roześmiał się — gdyby w swojej rakiecie posiadał chociaż takiego robota!
— Co ty robisz? — zapytał.
— Jestem czyścicielem, proszę pana, zamiatam, odkurzam…
Robot niczego mu nie mógł wyjaśnić — była to prymitywna maszyna do posług, mogąca powiedzieć jedynie kilkadziesiąt zdań. Poszedł dalej, pozostawiając automat na środku pokoju.
Minął korytarzyk i pchnął drzwi z matowego plastyku. Sala była dosyć duża, przyćmione światło przenikało do jej wnętrza z głębi ścian, stwarzając łagodny półmrok. Stojąc w progu odczuł natychmiast dziwny spokój, opanowujący jego myśli, tak jakby oddalały się resztki drażniących nerwy obaw, topniały lęki, zwątpienia…
Na środku sali leżały dwa rzędy sześcianów — olbrzymich klocków wtopionych w plastyk podłogi. Podszedł bliżej. Pod przezroczystą taflą leżał człowiek, a raczej unosił się między ścianami, utrzymywany niewidzialną siłą. Był nagi. Otwarte oczy nieruchomo patrzyły w strop sali, ręce skrzyżowane na piersi przypominały w zastygłym geście palców starożytne mumie i sarkofagi egipskie. Człowiek nie był martwy — wyglądał na uśpionego, któremu jednak nic się nie śni. Sześcianów było piętnaście. Obszedł je wszystkie — pod każdą taflą spoczywał człowiek — mężczyźni i kobiety wpatrzeni niewidzącymi oczami w sufit.
Przetarł ręką czoło — kleiło się od potu. Czuł, że trwający w nim spokój jest pozorny, narzucony mu przez salę światłem, doborem kolorów i kształtem fresków ściennych.
— Letarg — mruknął zdziwiony. — Hiberoletarg.
Gdy przed kilkunastu laty startował z Ziemi, wyglądało to zupełnie inaczej. W skafandrze nurkowym wchodziło się do basenu wypełnionego cieczą amortyzacyjną. Zależało na przezwyciężeniu ujemnych skutków przyspieszeń, osiągnięciu w czasie najkrótszym maksymalnej prędkości, aby uniknąć strat na paliwie, zużycia pancerza… „Oni się już nie spieszą — myślał patrząc na ich twarze — zahamowawszy funkcję biologiczne powolutku rozpędzają statek do szybkości przyświetlnej. Potem się nagle obudzą na drugim końcu Galaktyki i nawet nie będą głodni.”
Zamyślił się. Uczucie radości została zmącone — jego obecność była tak dalece przypadkowa, że nikt możliwości jej powstania nie wziął nawet pod uwagę. Będą się cieszyć, że ocalał, wstawią dodatkowe łoże, aby mógł razem z nimi pogrążyć się w letargu, lecz zanim to nastąpi, trzeba ich obudzić. Obejrzał dokładnie wszystkie sześciany. Nie było na nich nawet najmniejszej wypukłości lub wgłębienia mogącego kryć w swym wnętrzu jakiś mechanizm. W końcu sali dostrzegł drzwi. Zajrzał tam. Ściany małego pomieszczenia pokrywały sekcje zegarów, wyskalowanych gałek, przełączników. Stanął przed tablicą centralną i przypatrywał się jej długo — był pewien, że ma przed sobą mechanizm kierujący snem załogi. Ogarnęło go przygnębienie — dziesiątki liczników, wskazówek, gniazdek, lampek kontrolnych tworzyły łamigłówkę niemożliwą do rozszyfrowania. Przy niektórych wygrawerowano symbole uwagi i niebezpieczeństwa.
Uważnie oglądał zegary, chcąc wywnioskować, jak długo będzie trwał letarg załogi. To nie było trudne. Pod kryształem środkowej tarczy widniała liczba 112. Odwrócił się i wyszedł.
Przystanął przed jednym z uśpionych. „Sto dwanaście lat, sto dwanaście lat będą tak leżeć bez czucia, świadomości… A ja…” Zaczął tłuc pięścią o powierzchnię, pod którą spał tamten, spokojny, obojętny na wszystko. Dopiero ból dłoni otrzeźwił go. Poszedł do sterowni. Robot stał na środku przedpokoju.
— Może odświeżyć ubranie, oczyścić buty…
Zatrzasnął drzwi. Szybko przeglądał szuflady, szafy, półki w poszukiwaniu instrukcji obsługi urządzeń. Po chwili zorientował się, że nie znajdzie jej w sterowni. Tkwiła zapewne w jakiejś bibliotece wśród tysięcy podręczników medycyny kosmicznej, mogła być spisana na taśmie mikro filmu lub utrwalono ją w mózgu elektronowym. Nawet gdyby wpadła w jego race — nie potrafiłby jej odczytać, mógłby źle nastawić któryś z regulatorów i spowodować śmierć tamtych.
Usiadł w fotelu i próbował skupić myśli. Powoli uspokajał &ię, drżenie rąk ustąpiło, serce biło już normalnym rytmem. To wszystko nie miało sensu — mógł żyć jeszcze sześćdziesiąt lat, a może nieco więcej. Nie doczeka momentu ich przebudzenia. Korytarze, sale, kabiny — zawsze będą puste. Wątpił, czy posiadają automaty do wytwarzania żywności — gdzieś w magazynach leżały zapasy obliczone może na dwa, trzy lata pracy wśród gwiazd. Mogą mieć jeszcze jakąś rezerwę, no, na rok. Jest ich piętnastu.
„Więc zjem im wszystko, po prostu przez te sześćdziesiąt lat zjem, tak, ordynarnie zjem wszystko — pomyślał. — Jak szczur, jak zwykły szczur… I tak żyję tylko dzięki śmierci tych zza ściany.” Spojrzał z obrzydzeniem na swoje ręce.
Wstał. Wziął kilka książek z półki i zamknął za sobą drzwi.
— Może odświeżyć ubranie, oczyścić buty… — proponował robot.
Z daleka ominął automat. Poszedł długim korytarzem w kierunku śluzy, tam gdzie pozostawił swój skafander kosmiczny i gdzie w doku lądowiska czekała jego rakieta.
Witold Zegalski